Tropy i zmyłki

"Utalentowany pan Ripley" - reż. Radosław Rychcik - Teatr Studio w Warszawie

Radosław Rychcik na szczęście nie wmawia, że konkuruje ze słynnym filmem Anthony'ego Minghelii czy powieścią Patricii Highsmith. Tworzy własną opowieść.

"Rychcik mnie bierze" - takie zdanie przypadkowo dotarło do mnie z rozmowy dwóch widzów wymieniających opinie zaraz po pokazie w Teatrze Studio. I coś w tym jest, bo Rychcik należy do nielicznej grupy reżyserów, którzy nie twierdzą, że umieją każdy literacki materiał rozłożyć na czynniki pierwsze, jakby się urodzili, by wypełnić jakąś sceniczną misję. Nie wstydzi się odważnych skojarzeń, choć zgoda, że często naiwnych i wyjętych żywcem z wyobraźni nastolatka, który nagle dorwał się do teatralnych narzędzi.

Widz to wyczuwa, bo takie skojarzenia chodzą po głowie każdemu, kto rozumie, jak właśnie teatr potrafi je unaoczniać. W poznańskich "Dziadach" Rychcik posunął się do powołania świata wręcz bezczelnego, przekładając Mickiewicza na amerykańską popkulturę, ale też nie po prostu dlatego, że Guślarz skojarzył mu się z Jokerem. Chodziło o prześmiewczy mit: w tym spektaklu o wolność upominali się czarni niewolnicy, a Guślarz/Joker ich przywoływał, by przyszli wyrównać porachunki z oprawcami. Podziałało to jak odprysk z niechcianej historii, przed którym należy zamknąć oczy. A więc jakieś wspólne polsko-amerykańskie dążenie do wolności? Samo w sobie intrygujące i jako sceniczny obrazek przemówiło drapieżnym komunikatem. Choć wcale nie chodziło reżyserowi o zajęcie miejsca wśród kanonicznych wystawień "Dziadów", to miał być przebłysk, ćwiczenie z wyobraźni, nic więcej. Ale chciało się patrzeć.

A przecież w "Ripleyu" dzieje się podobnie. Choć w tym przypadku nie da się już mówić o działaniu wbrew tradycji. W obrazie Minghelli sprzed 15 lat przeglądała się być może Ameryka ze swoim społeczeństwem tresowanym na przekonaniu, że warto dążyć do postawionego celu, nie zważając na ofiary. Jednak Matt Damon jako Ripley i Jude Law jako Greenleaf tworzyli psychologiczne studium bardziej w skali mikro. Rychcik na tym bazuje (poza tym pamiętajmy, że jednak najważniejsza jest powieść Highsmith). Jego bohater w wykonaniu Marcina Bosaka kumuluje w sobie kompleksy, niepewność, i wszystko w tej postaci niby się zgadza z tym, co wiedzieliśmy wcześniej, ale od samego początku oglądamy przy okazji teatralny pastisz i zgrywę. Nie tylko z przekonania, że na scenie wypada poprowadzić historię, rozwinąć motywacje i stopniować napięcie, bo przecież oglądamy również kawałek dobrego kryminału. To kpina także z kulturowych przyzwyczajeń.

Rychcik przerysowuje Ripleya, jakby był niemającą niczego do powiedzenia ofiarą, która ma tylko wykonać plan i zaspokoić nasze wyobrażenie o postaci. Inni działają w tym samym mechanizmie (ujmująco rozpieszczona przez życie Natalia Rybicka, karykaturalny jak trzeba Modest Ruciński), są po trosze pionkami na scenicznej szachownicy z określonymi polami, poza które nie wychodzą. Raz to pola, na których igra się z konwencjami, wypowiada frazesy, przeczuwa reakcje zarówno widza, jak i partnera. Taka prywatna zabawa w to, co nas w teatrze denerwuje, co często zbyt przewidywalne, i jednocześnie w podważanie filmowych tropów oraz gatunków. Groteski, czarnego humoru, nawet horroru, gdy Ripley dokonuje swojego mordu. Świetnie wypada scena, w której Bosak przy barze zaczyna z nudów podpalać kieliszki z wódką, wspominając imiona jeszcze bardziej zblazowanych kolegów, których już nie ma, bo być może imprezowali więcej niż on z Greenleafem (fenomenalny w tej formalnej roli Tomasz Nosiński, który był zresztą tamtym Guślarzem/Jokerem). Rychcik hardo sobie poczyna z jednym z kultowych fragmentów polskiego kina, lecz jakoś to nie uwiera. Przekonuje w gruncie rzeczy, iż też mówi o jakimś pokoleniu, tyle że zatracającym się zupełnie w innej sprawie, w imię uciechy z sytego życia. Ten kontrast działa, tym bardziej że Bosak akurat to gra całkiem na serio.

Jednak jest w tym "Ripleyu" także pole do wyrażenia teatralnego manifestu. Reżyser nie poucza i nie udaje, że dąży do szczególnych interpretacji. Tekst, dramat, proza, scenariusz mogą być zawsze okazją do ucieczki od wymagań stawania w szeregu teatralnych rewolucjonistów. A tego ostatnio się oczekuje. W ostatniej sekwencji przedstawienia Rychcik wręcz wykłada karty na stół, jakby nie wierzył, że zostanie potraktowany poważnie. Oglądamy urywki zdań z wywiadu, w którym sławne nazwisko narzeka, że Bob Dylan stał się mało interesujący, bo zamiast grać rocka, przymuszał się do awangardy. A chodzi po prostu o muzykę, której trzeba pozwolić się porwać. Czy z teatrem czasem nie może być tak samo?

Przemysław Skrzydelski
W Sieci
22 kwietnia 2015

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...