Trudno powiedzieć, czy śpimy. Może po prostu jesteśmy snem?
"Mistrz i Małgorzata" - reż. Paweł Passini - Teatr Ludowy w KrakowieDzieło Michaiła Bułhakowa jest swoistym fenomenem wśród światowej literatury – co do tego nikt nie ma wątpliwości. Czego by się o nim nie powiedziało, budzi całą plejadę uczuć niemalże w każdym, kto miał z nim styczność, co powoduje, że tekst wręcz wprasza się na deski teatru.
Adaptacji Mistrza i Małgorzaty jest już wiele, ale wciąż budzą niedosyt, zawsze pojawia się ktoś, kto pragnie dodać coś swojego – to sprawia, że w świadomości zbiorowej nie zakorzenił się jeden konkretny obraz, za to „płynie" on wraz z kolejnymi pokoleniami i pomimo odniesień do systemu obecnego w ubiegłym wieku, prowadzi dialog ze współczesnością. Jednym z powodów tego stanu rzeczy jest nie tyle zgrabna proza, co mozaika postaci – któż nie znalazł w niej bohatera, z którym w pewnym stopniu się identyfikuje? Adaptacje teatralne budzą tyle samo uczuć, co sama książka. Niektórzy nie widzą potrzeby w uczęszczaniu na nie, ponieważ boją się zepsucia obrazu, jaki ukształtowali sobie w głowie. Ciekawość jednak zwycięża – czy zatem adaptacja krakowskiego teatru Ludowego jest godna jej zaspokojenia?
Niewątpliwie rozmiar spektaklu, jego budżet i czas trwania (ponad 3h) robią wrażenie. Wysoki budżet poznać po dynamicznej scenografii, choć nie najciekawszej, to wypełniającej zadania m.in. takie, jak osaczenie widza spektaklem ze wszystkich stron przy pomocy podestu przechodzącego ze sceny na środek widowni, co zapewnia mobilność aktorów. Zapętlane projekcje i „pulsująca" muzyka wprowadzają w trans, a karykaturalne, przerysowane stroje diabłów– abstrakcję.
Widz, który jest przyzwyczajony do tradycyjnego przedstawienia scenicznego, może być oczarowany, niekiedy wręcz przytłoczony przez ilość nagromadzonych środków przekazu i akcję, która nie odbywa się tylko na samej scenie. By nie wprowadzić jednak widza w błąd - jest to luźna adaptacja, nie dokładne przedstawienie wydarzeń z książki.
Początkowe sceny spektaklu wprowadzają widza w stan oniryczny, do którego również później pojawiają się odwołania. Zdaje się, że adaptacja jest senną wariacją na temat pamiętnych książkowych zdarzeń z Moskwy. Wszystkie zajścia obserwuje Bułhakow (Paweł Janyst) oraz Adaptator (Jan Nosal), prowadzący dyskusję na temat tego, jak w dzisiejszych czasach adaptować stare dzieła i czy w ogóle ma to sens. Ta dwójka (a jak się dalej okaże, trójka) jest w spektaklu szczególnie ważna. Prowadzą ze sobą dialog przez cały spektakl, siedząc na trybunach po przeciwnych stronach widowni, górując nad widzami. Bułhakow wchodzi w dyskusje z adaptatorem, wypominając mu odsuwanie prac nad pisaniem, prowokuje go do myślenia. Adaptator uświadamia sobie, że cała droga tworzenia, a raczej odbijania książki na scenę będzie wymagała wczucia się w samego autora dzieła, stania się jemu podobnym. Słowa, które wypowiada do Bułhakowa, równie dobrze odnoszą się do niego. Pojawiająca się co kilka scen kreacja autora książki, początkowo wyimaginowana przez adaptatora, z czasem staje się autonomiczna i zaczyna komentować realną rzeczywistość, momentami żartując na przykład na temat relacji polsko-rosyjskich.
Sam wizerunek tej postaci jest bardzo udany – stylizacja aktora jest skromna i schludna (w owych czasach i tak reprezentowała górną półkę), ale idealnie oddaje klimat tamtej epoki. Niespodzianką stacje się fakt, że postać sympatycznego, umęczonego artysty zamienia się w samego Wolanda. Aktor w tym celu zmienia jedynie czarny sweter na białą, elegancką marynarkę. Postać Szatana jest jedną z tych, na których warto się zatrzymać, bowiem zapewne niejednego widza zdziwiło przedstawienie go jako eleganckiego młodzieńca, szydercę, pomimo wszechwiedzy zaciekawionego i rozbawionego zastanym światem. Dotychczasowe adaptacje przyzwyczaiły nas do Wolanda ukazanego jako starca albo amanta, co rujnowało cały jego mistycyzm i charakter zawarty w dziele, tak, jakby reżyserzy zapominali, że mają ukazać półboga, a nie bezczelnego niedołęgę, a zamiast casanovy osobę przyciągającą właśnie przez zdystansowanie i wyśmianie przyziemnych instynktów.
Naturalnie, Szatan w swojej ziemskiej wersji powinien mieć jakieś wady, ponieważ jak wiadomo, nic nie przyciąga człowieka tak, jak urodziwa twarz z blizną. Twórcom udało się zaprezentować również i tą cechę postaci – ziemski Woland miota się we własnych myślach, zdaje się, że wszechwiedza ciąży na jego fizycznej egzystencji; jest obojętny na większość sytuacji, widocznie zna ich skutki. Profesor czarnej magii zachowuje się niczym aktor znający scenariusz i konsekwencje spektaklu, który zaraz przyjdzie mu zagrać, jest przy tym zmęczony oczywistością i szuka jakiegokolwiek chwilowego odskoku od niej – „to może partyjka w szachy"? Kumulacja tego stanu następuje to w momencie, gdy Woland, obojętny na zdarzenia mające miejsce na scenie, niemalże z dziecinnym, groteskowym przytupem prosi Szatana, którym jest on sam, o urlop. Przechodząc do oceny roli, Woland aka Bułhakow jest jedną z mocniejszych kreacji tej sztuki. Na podobnym poziomie utrzymuje się wspomniany Adaptator; choć jego rola jest niewielka, to wykonanie pozostaje na wysokim poziomie.
Reszta obsady natomiast jest jak sinusoida, nie brakuje ról nieudanych.
Poczynając od kreacji tytułowych Mistrza i Małgorzaty – są oni tutaj słabo odczuwalni (pomimo spektakularnego wizualnie wystąpienia Małgorzaty na balu-orgii), wyjałowieni. Rola Mistrza (Piotr Pilitowski) nie emanuje wewnętrzną walką dylematów, ani świadomą chorobą dystansującą od społeczeństwa, na jakie natrafialiśmy w książce, a które są kluczowe do odbioru i zrozumienia wagi tej postaci. W końcu każda figura z książki jest swoistym odbiciem kolejnej cząstki charakteru samego Bułhakowa, żadna zatem nie powinna być grana mniej przejmująco. Tutaj jednak reżyser nie znalazł sposobu na uwydatnienie Mistrza, przez co spada on do roli niemalże epizodycznej, na którą nie przypada zbyt wiele uwagi widza. Z Małgorzaty (Anna Pijanowska) natomiast starano się wyciągnąć coś więcej, ale nie za pomocą pogłębienia psychologii postaci, lecz mocnej sceny przemiany w wiedźmę – w zamierzeniu dramatycznej, a w odbiorze- zabawnej. Zastosowana tutaj nagość miałaby może swoje uzasadnienie, gdyby poprowadzono inaczej przebieg przemiany, aktualnie jednak ma się wrażenie, że można było się bez niej obejść. Przykładem na to jest rola Weroniki Kowalskiej jako Helli- choć w książce paraduje w samym fartuszku, tutaj jest wręcz kontrastowo- aktorka przyodziała cekinowe, świecące, dziwne wdzianko połączone z powiewającą sukienką. Pomimo iż całość sprawia wrażenie tandetnego przepychu, rola wciąż wypada lepiej od Małgorzaty, która sprawia wrażenie, jakby podczas przemiany coś poszło nie tak, skutkując zamianą w szympansicę. Jest głośno, rozpaczliwie, postać wykonuje zwierzęce ruchy i okrzyki, czuć udrękę, jakby odczuwała ból, choć sama przemiana w książce ma przecież wydźwięk pozytywny, symbolizuje wolność, szansę na odzyskanie ukochanego i inne płynące ze znajomości z szatańską szajką przywileje.
Mocną i zarazem jedną z lepszych scen okazuje się być sam bal u Szatana – początkowo przedstawiony jako orgia, zamienia się w coś na wzór przemówienia dyktatora, faszystowskiego meetingu, przepełnionego wrzaskami z ambony, wywołującymi wśród zebranych skandowanie, entuzjazm, ogólną ekscytację – Szatan bowiem wykrzykuje wyjątkowo pozytywne rzeczy, takie tak gwarancja wolności i nadejście czasów, gdy nie będzie żadnej władzy.
Reżyser uatrakcyjnił spektakl poprzez zawarcie w nim pytań, które Bułhakow starał się zamknąć. Tyczą się one głównie scen z Piłatem i Jeszuą. Poddawane w wątpliwość jest na przykład uwolnienie Piłata od jego ziemskich przewinień. Niezamkniętym pozostaje także powracające pytanie o religię oraz równie groźny, jak ślepa wiara, bezrefleksyjny ateizm.
Jedynej aż nadto realnej części spektaklu – diabelskiej szajce – trzeba przyznać, że zamęt udało się im wprowadzić niemały. Płynie z nich potencjał, jednakże średnio wykorzystany, co widać chociażby przy scenie teatru Variete (zmienionego w teatr Ludowy), gdzie następuje interakcja z publicznością. Stwierdzono tu zapewne, że całą uwagę widza zaabsorbuje nagły kontakt z aktorami i poświęcono na jego rzecz niemalże całą scenę. Brak tu przejmującej, magicznej atmosfery i paru dziwnych zdarzeń na miarę tych, które mają miejsce we wcześniejszych scenach pokroju osobliwości, jakie dzieją się wokół odciętej głowy Berlioza (Andrzej Franczyk). To samo dotyczy końcówki, która przeistacza się w prawdziwy misz masz, jednak nie bez niespodzianek, mogących wryć się w pamięć na długo, jak chociażby zwisający na linie i grający na akordeonie dyrektor teatru Variete (Piotr Piecha), któremu wcześniej szatańska świta dała nieźle popalić.
Na pochwałę zasługują także refleksje wypowiadane pod koniec i wyświetlane na scenie – pojawiają się zresztą też wcześniej, zarówno w polskim, jak i rosyjskim języku i wprowadzają poczucie bycia częścią powieści, nieustannie korespondującym z nią komentarzem.