Trzeba marzyć, aby coś się zdarzyło

rozmowa z Januszem Krucińskim

Rozmowa z Januszem Krucińskim, jednym z odtwórców tytułowej roli w polskiej prapremierze musicalu "Jekyll & Hyde" w Teatrze Rozrywki w Chorzowie.

FMK: Spotykamy się z Panem na dwa dni przed polską prapremierą musicalu "Jekyll & Hyde". Dlaczego zdecydował się Pan wrócić na przysłowiowe "stare śmieci" i wziąć udział w castingu do tego musicalu? Czy to chęć powrotu na Śląsk, czy raczej chodziło o tę konkretną rolę?

Janusz Kruciński: I jedno i drugie. Musical "Jekyll & Hyde" znam od 2000 roku, kiedy to po raz pierwszy miałem okazję się z nim spotkać. Od początku byłem nim zafascynowany z tym, że wtedy był daleko poza zasięgiem moich możliwości ze względu na mój wiek. Teoretycznie w dalszym ciągu tak jest, ale już w tej chwili łatwiej jest "nagiąć" pewne rzeczy. Poza tym ja od dość dawna myślałem o tym, że byłoby miło wrócić na Śląsk i tu zrobić coś ciekawego dla widzów, coś, z czego będą czerpali satysfakcję. Akurat nadarzyła się okazja i w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu zbiegły się dwa czynniki - ja miałem trochę wolnego czasu, a w Chorzowie był casting do tego musicalu.

FMK: Jaka była Pana reakcja, gdy dowiedział się Pan, że zagra tę rolę?

Janusz Kruciński: Przerażenie. Przerażenie, ponieważ zawsze, od samego początku miałem świadomość, jak bardzo trudnym zadaniem jest zagranie tej roli. Dotarło do mnie, że właściwie nie ma już odwrotu i trzeba się z tą postacią zmierzyć. W pierwszym momencie na pewno był strach i świadomość tego, co mnie czeka, zaraz potem ogromna radość, niemalże euforia - raz, że znowu Śląsk i Teatr Rozrywki, w którym się tak naprawdę wychowałem i nauczyłem zawodu, a dwa, że taki materiał, a nie inny.

FMK: Jest to rola podwójnie trudna, bo wymaga zagrania w jednym spektaklu właściwie dwóch skrajnie różnych postaci, chwilami pojawiających się na scenie niemal jednocześnie. Jak wyglądała praca nad tą rolą, czy przysporzyła Panu jakichś trudności?

Janusz Kruciński: Jeżeli praca nad jedną rolą może przysporzyć aktorowi trudności, to w przypadku tego musicalu jest to pomnożone razy dwa i jeszcze do kwadratu, ponieważ reżyser bardzo duży nacisk położył na kontrast między Jekyllem a Hyde\'m. Z jednej strony Jekyll, który chwilami jest wręcz neurotycznym dzieckiem, zagubionym gdzieś w świecie, który go nie rozumie i nie toleruje. Świecie, który nie daje mu możliwości wzięcia oddechu pełną piersią i przeprowadzenia tego, co wymyślił sobie jako treść swojego życia. A po chwili pojawia się zwierzę, bestia, drapieżnik, morderca, siepacz - wszystko, co sobie wymyślimy i określimy bardzo negatywnymi przymiotnikami oraz rzeczownikami. Dwie zupełne skrajności! Aby sobie z tym poradzić, trzeba było znaleźć w sobie pokłady, najbardziej ukrywanej na co dzień, przed światem, frustracji dnia codziennego oraz zła, wynikającego właśnie z tej frustracji i z tego wszystkiego, co nas napada ze strony świata. A z drugiej strony, ta rola wymaga znalezienia w sobie kogoś zupełnie nieporadnego, kogoś niemalże nieprzystosowanego do życia, a jednocześnie kogoś, kto jest pasjonatem, kto gotów jest poświęcić całego siebie dla zrealizowania jakiejś życiowej pasji. Trzeba było to wszystko w sobie znaleźć, a nie było to łatwe. Dochodzi jeszcze ogromna trudność wokalna tego spektaklu. To jest materiał, w którym nie ma tak pięknych i barwnych wokalnych fajerwerków, jak ma to miejsce w przypadku innych musicali. Jest to oczywiście efektowny i bardzo ładnie napisany musical, jeżeli chodzi o partię wokalną Jekylla i Hyde\'a. Natomiast jest bardzo trudny, wymaga szalonej dyscypliny, kondycji, no i stalowych strun głosowych.

FMK: Na przykład utwór "Confrontation", w którym właściwie przemiana pomiędzy Jekyllem i Hyde\'m następuje w ciągu sekundy.

Janusz Kruciński: Dokładnie. Z tym, że trudność pojawia się już dużo wcześniej, dlatego że w momencie, kiedy wchodzi się w rejestry takie trochę "zezwierzęcone", struny zaczynają zupełnie inaczej pracować. Już wcześniej każde przejście na normalne śpiewanie jest problemem. Nasze ciało ma to do siebie, że lubi się buntować, kiedy robimy coś wbrew niemu. W związku z tym, od razu pojawiają się symptomy zmęczenia, a to jest dopiero jedna trzecia spektaklu, gdzie tam do Konfrontacji. Właściwie Konfrontacja jest ostatnią taką sceną, ponieważ Ślub już jest tak naprawdę oddechem, jeżeli chodzi o wymagania wokalne. Tam jest już tylko króciutki fragment wokalny i potem upragniona śmierć - to jest moment definitywnego już wytchnienia dla aktora. (śmiech)

FMK: Jak wiadomo odtwórców roli Jekylla w chorzowskiej Rozrywce jest aż trzech. Czy budując swoją postać "podglądał" Pan kolegów, czy raczej polegał na własnej intuicji i wrażliwości artystycznej oraz uwagach reżysera?

Janusz Kruciński: I tak i tak - każdy z nas starał się jak najwięcej czerpać z siebie. Oczywiście wszyscy wzajemnie się podglądaliśmy i każdy z nas ma w tworzeniu tej postaci swój udział, choć każdy z nas ma kawałek innego Jekylla i innego Hyde\'a. Koledzy wnosili takie rzeczy, których ja nie wymyśliłem, wiem też, że brali różne drobiazgi ode mnie. Tak właściwie jest to sześć osób w jednej, bo jest nas trzech i jeszcze razy dwóch.

FMK: Jak układała się współpraca z twórcami oraz kolegami - aktorami? Czy ta rola oznacza, że jest szansa na inne Pana role w Teatrze Rozrywki?

Janusz Kruciński: Zacznę od końca. To nie jest pytanie do mnie, tylko do przyszłych realizatorów i do pana dyrektora Miłkowskiego, któremu jestem wdzięczny za to, że otrzymałem kolejny kredyt zaufania oraz, że zaangażował mnie do tego spektaklu. Ja zawsze pozostaję otwarty. Oczywiście, los wolnego strzelca dzisiaj jest taki, że troszeczkę trzeba za tą pracą biegać, samemu trzeba sobie zapewnić ciągłość pracy. Przemknęło mi przez myśl, żeby przyjechać na przesłuchania do "West Side Story", ale akurat miałem tyle w danym momencie pracy, że nie było w ogóle sensu, żeby zawracać komukolwiek głowę swoją obecnością tutaj. Jeżeli coś robić dobrze, to po prostu być i robić, a nie udawać, że się jest w pracy. Jeżeli zdarzy się w przyszłości taka okoliczność, że będzie tytuł, w którym będzie jakiś interesujący materiał dla mnie i ktoś pomyśli, że może pan Kruciński, by to zrobił, a ja akurat będę wolny, to zawsze bardzo chętnie. Stąd jestem, tu wyrosłem, tu się wszystkiego nauczyłem i zawsze z wielką sympatią wejdę w te mury i zrobię coś ciekawego z tym zespołem. We współpracy wiadomo, że zawsze są jakieś iskry i jakieś tarcia - jesteśmy ludźmi i to jest normalne, ale życzyłbym wszystkim takiej pracy, jak ta, która ma miejsce tutaj. Pomimo tego, że połowy zespołu, który będzie brał udział w "J&H", nie znam, bo to ludzie, którzy przyszli do Rozrywki w czasie mojej pięcioletniej tutaj nieobecności, to jednak od razu się dogadaliśmy. Do tego dochodzą wspomnienia i sympatia ze strony tych, z którymi się pamiętamy, dobrze znamy i niejedną beczkę soli zjedliśmy w tym teatrze. To wszystko spowodowało, że nastrój był bardzo miły.

FMK: Zagrał Pan w wielu znanych musicalach i spektaklach muzycznych - "Miss Saigon", "West Side Story", "Jesus Christ Superstar", "Sztukmistrz z Lublina". Jakie miejsce w pańskiej osobistej hierarchii zagranych ról zajmuje Jekyll?

Janusz Kruciński: Takie samo, jak każdy inny tytuł, czyli najważniejsze. To jest tak - ja to przynajmniej w ten sposób postrzegam - że każda sztuka, każda rola, którą się robi w danym momencie, jest najważniejsza, ponieważ uczy czegoś nowego oraz zmusza do podejmowania kolejnych wyzwań. Tak naprawdę aktor się nigdy nie cofa. Każda nowa rola, to jest doskonalenie swojego warsztatu, podnoszenie swoich umiejętności oczko wyżej. W związku z powyższym w danym momencie to, co się robi, jest najważniejsze i pozostaje takim do momentu, w którym rozpoczyna się kolejna przygoda. I znowu okazuje się, że nie jest to poprzeczka na wysokości 6,15m., tylko jest 6,20m. i ten próg też trzeba przeskoczyć. W tej chwili bez wątpienia, to jest właśnie najtrudniejsze, najciekawsze, najwspanialsze przeżycie, a następne pewnie kiedyś tam znowu się zdarzy.

FMK: Mówi się, że trzeba marzyć, aby coś się zdarzyło. Czy jest jakaś rola musicalowa, którą chciałby Pan zagrać a jeszcze nie miał okazji?

Janusz Kruciński: Dowód na prawdziwość tego stwierdzenia przedstawię w inny sposób. W momencie, kiedy jedenaście lat temu (w 1996 roku) przyszedłem do Teatru Rozrywki od samego początku, kiedy tylko zobaczyłem "Evitę", marzyłem o tym, żeby zagrać Che. Tak bardzo mi się ten materiał spodobał, że właściwie po trzech miesiącach pracy tutaj znałem go już na pamięć i chodząc po Chorzowie, potrafiłem na wyrywki zanucić każdy fragment. Czas pokazał, że chwilę później grałem tę właśnie postać. Takim wielkim marzeniem - trochę nie do końca zrealizowanym, bo raptem przydarzyło się kilka razy - było zagranie postaci Jezusa w musicalu "Jesus Christ Superstar". Jednak udało się i to mnie bardzo cieszy. Chris w "Miss Saigon" był marzeniem, które gdzieś tam we mnie żyło, ale nie myślałem o nim realnie. Naraz okazało się ni stąd ni zowąd, że los się do mnie uśmiechnął. Tak jak powiedziałem, musical "Jekyll & Hyde" poznałem 7 lat temu i pomyślałem sobie, że to jest taka postać, którą przyjemnie byłoby w przyszłości zagrać. Przez te siedem lat w najśmielszych snach nie byłem sobie w stanie wyobrazić, że tak się stanie. Przez przypadek w Warszawie, na przesłuchaniach do zupełnie innego spektaklu, pocztą pantoflową dowiedziałem się od znajomych o castingu do "J&H". I w tym momencie oczy zaświeciły mi się tak, że kulisy wypełniły się światłem tysiąca lamp błyskowych. Coś tam w mojej głowie zaświtało, zatłukło się serduszko i natychmiast zadzwoniłem do Chorzowa. Trzymałem rękę na pulsie, żeby wiedzieć, kiedy odbędzie się casting. Udowodniłem więc, że marzenia się spełniają... A jakie jest moje kolejne marzenie? Na razie nie wiem. W tej chwili moim największym pragnieniem jest to, żeby w sobotę wieczorem ludzie czuli żal, żeby się bali i współczuli, żeby byli przerażeni i zasmuceni. Chciałbym, żeby czuli po prostu to, co ja będę starał się poczuć, będąc na scenie. To jest moje największe marzenie. Jeżeli uda mi się je zrealizować, będę wdzięczny Opatrzności, że pozwoliła mi na to, i że znowu mogłem widzom dać coś z siebie.

FMK: A czy takim marzeniem nie byłoby na przykład zagranie Eryka w "Upiorze w operze"?

Janusz Kruciński: Nie wiem, jak odpowiedzieć na to pytanie. Myślałem o tym przez moment, na etapie kolejnych przesłuchań do "Upiora.", które trwały przecież od kwietnia tego roku. Było ich kilka z rzędu i owszem, było to jakieś marzenie. Jest to oczywiście bez wątpienia jedna z najpiękniejszych pereł, jeśli chodzi o rock - operę i musicale. Ale na rolę Eryka to jeszcze chyba nie ten moment. A może za bardzo moje myśli zaprzątnięte są złem i dobrem, które mam teraz w sobie. Rejteruję. Odmawiam odpowiedzi na to pytanie. (śmiech)

FMK: Dziękujemy za rozmowę i trzymamy kciuki. Jest trema przed sobotą?

Janusz Kruciński: Nie, ale nie ma tremy tylko dlatego, że należę do gatunku tych aktorów, którzy dostają jej na pięć sekund przed ostatnim gongiem. Jakby ktoś miał okazję zbadać moje tętno i ciśnienie na pięć minut przed rozpoczęciem spektaklu w sobotę, to podejrzewam, że natychmiast odesłałby mnie na intensywną terapię (śmiech). Tak więc, wszystko będzie na miejscu w swoim czasie.

Anna Miozga i Magdalena Widuch
Dziennik Teatralny Katowice
1 grudnia 2007

Książka tygodnia

Wyklęty lud ziemi
Wydawnictwo Karakter
Fanon Frantz

Trailer tygodnia