Trzy oblicza tańca

"Men\'s dance", Opera Bałtycka w Gdańsku

Państwowa Opera Bałtycka konsekwentnie odświeża swój repertuar. Trzy jednoaktówki składające się na "Men\'s Dance" zabierają nas w odmienne obszary tańca, które z klasycznym baletem niewiele mają wspólnego. Każdy w tym wielogłosie może znaleźć coś dla siebie.

Roman Komassa w otwierającym wieczór "Tango Life" [na zdjęciu], pogodził taniec współczesny z tańcem towarzyskim, wzbogacając to jeszcze o elementy klasycznego baletu. Taneczny synkretyzm wsparty jest rewelacyjną, przenikającą człowieka na wskroś, pulsacyjną muzyką, którą na żywo na scenie odgrywa trójmiejski zespół Tangueros Balticos. Artyści swoją muzyką inspirowaną tangiem argentyńskim i twórczością Astora Piazzolli, prowadzą tancerzy i widzów przez typową historię miłosną ze wzgardzonym przez oblunienicę kochankiem. Siłą rzeczy pojawia się też "ten drugi". 

Dopracowany choreograficznie pokaz ma jedną wadę - ascetyczna scenografia Izabeli Stronias oprócz efektownej ekspozycji konstrukcji teatralnych reflektorów (które w trakcie spektaklu pokazywane są jako projekcje w tle dla zmagań tancerzy, a w finale "Tanga" ich rzeczywista konstrukcja nakłada się na projekcję), składa się właściwie tylko z rzadko uzasadnionej gry świateł. Częste zmiany oświetlenia pozostają pustym, niepasującym do wydarzeń na scenie znakiem. Stanowi to niepotrzebny dysonans wobec żywiołowego występu baletowego zespołu Opery, którego w "Tangu" niewątpliwą gwiazdą jest świetna technicznie Beata Giza. 

Odważne kostiumy wykonawców nie niosą za sobą właściwej tytułowemu tańcowi namiętności. Jednak Komassa i Tangueros Balticos zdają się tworzyć spektakl w oparciu o muzykę i perfekcyjne umiejętności taneczne zespołu, a płomienne tango traktują tylko jako bazę dla tanecznych i muzycznych wariacji.

"Kilka krótkich spostrzeżeń" Jacka Przybyłowicza dryfuje w kierunku karykatury tańca klasycznego. Wyśmiewamy się więc z baletowej maniery dzięki wesołym podrygom szóstki wykonawców, którzy w bufiastych pantalonach przypominają raczej paziów niż wytrawnych tancerzy. 

Klawesynowe rytmy przenoszą nas do baroku. Tam spotykamy tancerzy-nie tancerzy, których ruch z wesołego hasania po scenie, potrafi zmienić się w elektryzujący i pełen napięcia intymny kontakt podczas "zawieszenia" muzyki. Nieco monotonny występ ożywia parodystyczna wideoprojekcja Katarzyny Kozyry - oglądamy taniec na plaży w wykonaniu ufryzowanej damy w dworskiej sukni na stelażu oraz mężczyznę w bokserkach i podkoszulku, niezdarnie naśladującego jej ruchy. Groteskowe zderzenie wzniosłości z pospolitością stanowi główny składnik widowiska przygotowanego przez Przybyłowicza. 

Największe nadzieje wiązano z miniaturą "Tamashi" Wojciecha Misiury, który wrócił do samodzielnej pracy artystycznej po 12 latach przerwy. Spektakl zaczyna się bardzo obiecująco - w ciemnościach widzimy zarys postaci samuraja (Jacek Krawczyk), który solowo wykonuje partyturę ruchów wywiedzionych z japońskich technik tańca. Tak jak pozostałe postaci przedstawienia, jego rysy ukrywa biały makijaż. Podobnych śladów i tropów odsyłających do kultury japońskiej jest bardzo dużo. 

Imponująca scenografia Katarzyny Zawistowskiej przez kilka minut stopniowo wyłania się z półmroku. Po dłuższej chwili dostrzeżemy ogromną projekcję pni bambusowych ciągnącą się do sklepienia sceny. Projekcja bambusów w dolnej części sceny ginie za półprześwitującymi parawanami, zza których wychodzą niezwykłe ludzkie i zwierzęce stwory. 

Labirynt odniesień i znaków, jakie w swojej inscenizacji umieścił Misiuro, przytłacza. Wizyjne, piękne plastycznie obrazy wzmacnione są przez zaskakujące dźwięki i odgłosy natury, wydobywane przez Piotra Pawlaka. Prawdziwy ocean brzmień, przechodzących momentalnie w gwałtowny, przenikliwy, kakafoniczny krzyk, w trakcie przedstawienia wzmaga się. Widz atakowany drapieżnym dźwiękim i obrazem może, jak ja, stracić orientację, w którym kierunku ta rozbuchana inscenizacja zmierza.

Jeśli Wojciech Misiuro chciał dotknąć rytuału, to czemu nie pozwala się zatrzymać, znaleźć czas na pozbieranie skołatanych, przygniatanych przez rozmach tego organicznego spektaklu myśli? Brakuje momentów wyciszenia. Dotyczy to również muzyki, która niejednokrotnie odrywa się od materii sceny. A trudno uwierzyć komuś, kto na potwierdzenie swoich przekonań krzyczy nam do ucha. 

Są w "Tamashi" obrazy urzekające, jak wędrówka wszystkich uczestników widowiska - owo wieczne dążenie, któremu Wojciech Misiuro nadał wielką siłę w wybitnym "The Aegypto" już kilkanaście lat temu. Jest zachwycająca scenografia, oryginalna warstwa brzmieniowa, przemieszanie tradycji japońskiej z zachowaniami człowieka pierwotnego. Niestety w żadnym z miejsc choreograf nie pozwala się zatrzymać. 

Trudno pisać o "Men\'s Dance" jako o jednym dziele, ponieważ nazwa ta oznacza trzy spektakle taneczne, stworzone w zupełnie innej estetyce, o różnych tematach i przy wykorzystaniu innych środków. Pluralizm twórczy umożliwia tak potrzebną sztuce różnorodność. Zaproponowana przez Operę Bałtycką formuła grupowania różnych spektakli w jeden cykl okazuje się więc bezpiecznym i udanym pomysłem na zaprezentowanie tanecznego recitalu.

Łukasz Rudziński
www.trojmiasto.pl
10 lutego 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia