Tu Wersalu nie było

"Tu Wersalu nie będzie!" - reż. Rabih Mroué - Teatr Polski w Bydgoszczy

Powstało przedstawienie niepozbawione zalet, ale w gruncie rzeczy zaskakująco nijakie.

Kiedy dowiedziałem się, że świetny libański reżyser Rabih Mroué pracuje w bydgoskim Teatrze Polskim nad "Tu Wersalu nie będzie!", przedstawieniem o Andrzeju Lepperze, pomyślałem, że z tak karkołomnego pomysłu może wyniknąć albo świetny spektakl, albo całkowita klapa. Tertium non datur. Moja intuicja zawiodła - powstało przedstawienie niepozbawione zalet, ale w gruncie rzeczy zaskakująco nijakie.

Mroué pokazał się polskiej publiczności od najlepszej strony na zeszłorocznym bydgoskim Festiwalu Prapremier, przywożąc bodaj najciekawsze przedstawienie całego (bardzo udanego!) festiwalu. "Riding on a cloud" to historia brata Mroué (przedstawiana przez niego samego), w której na pierwszy rzut oka monotonna seria anegdot, zdjęć, nagrań i dokumentów, przeglądana przez samotnego performera, tworzy fascynującą opowieść o człowieku z krwi i kości, uwikłanym w historię i jej najróżniejsze interpretacje. Ogromną część swojej siły "Riding on a cloud" czerpie z poczucia bezpośredniej obecności. Yasser Mroué stoi przed widzami i pokazuje im ślad rany w głowie - a więc i ślad libańskiej wojny domowej, jednocześnie świadomie budując napięcie między realną przeszłością a fikcyjną teatralnością.

"Tu Wersalu nie będzie!" ma podobny do "Riding on a cloud" punkt wyjścia. Tu również samotny aktor (Jan Sobolewski) porusza się w labiryncie danych, budując wizje zacierające granice między fikcją a faktem. W tym przypadku jest to labirynt w jak najbardziej dosłownym sensie - scena wyłożona jest artykułami prasowymi opowiadającymi o Lepperze. Leżą jeden przy drugim, wyznaczając korytarze, którymi można się poruszać, nie depcząc po tekście. Przez cały czas trwania przedstawienia Sobolewski będzie między nimi manewrował, odczytując na głos najciekawsze fragmenty. Artykuły pochodzą z bardzo różnych źródeł i stron sceny politycznej - ich autorzy obejmują spektrum od Rafała Ziemkiewicza po Tomasza Lisa, a tytuły prasowe, z których pochodzą, rozciągają się od "Faktu" i "Super Expressu" po "Tygodnik Powszechny".

Sobolewski, grający tu nie tyle sumiennego archiwistę, co nieco pogubionego, ale żarliwego prostaczka, przeskakuje od tekstu do tekstu, budując kolejne elementy siatki skojarzeń. Wyczytuje niekończące się serie złośliwości, zestawia ze sobą sprzeczne komunikaty, czyta fragmenty, w których przewidywania Leppera zaskakująco współgrają z obecną sytuacją polityczną (na przykład tam, gdzie zarzuca Jarosławowi Kaczyńskiemu zamiar przejęcia kontroli nad Trybunałem Konstytucyjnym).

Jak zaznaczają w programie twórcy przedstawienia, ich celem było stworzenie spektaklu nie tyle o samym Lepperze, co o jego medialnych reprezentacjach. W jednej z pierwszych scen Sobolewski chwyta kredę i pierwszą stronę gazety, po czym, na podstawie prasowej fotografii, rysuje na ścianie portret Andrzeja Leppera, który - jak się nietrudno domyślić - nijak nie przypomina oryginału. Morał: żyjemy w świecie kopii kiepsko naśladujących inne kopie i jesteśmy skazani na błądzenie między kolejnymi warstwami symulakrów. Nie jest to diagnoza zbyt odkrywcza, ale mogłaby stanowić ciekawą podstawę spektaklu. Niestety, odczytywane przez Sobolewskiego wycinki są, owszem, całkiem zręcznie zakomponowane, ale przy tym bardzo rzadko zaskakują. W gruncie rzeczy nie dowiadujemy się z nich za dużo ani o Lepperze, ani o mediach zajmujących się sprawą Leppera. I jedno, i drugie to kwestie już dawno przegadane i przepisane na wszelkie możliwe sposoby. Nie trzeba nikogo przekonywać, że na temat lidera Samoobrony krążyło i krąży w mediach wiele przeczących sobie wzajemnie komunikatów. Nie trzeba też chyba wykazywać, że większość mediów była do niego bardzo negatywnie nastawiona, a dziennikarze nie hamowali się w jego krytyce nawet wtedy, kiedy sprowadzała się do prostackich i krzywdzących argumentów (kiepski gust, wiejskie pochodzenie).

Sobolewski robi, co może, żeby urozmaicić w gruncie rzeczy jednostajny tok przedstawienia. Radzi sobie całkiem dobrze - nic dziwnego, jest przecież jednym z najlepiej zapowiadających się młodych polskich aktorów. Pomaga mu zespół składający się z dwóch muzyków (Łukasz Maciej Szymborski i Piotr Wawer jr), który serwuje w ramach przerywników muzycznych m.in. "Marsz Gwardii Ludowej", a czasem nawiązuje bezpośredni kontakt z Sobolewskim (co przeważnie prowadzi do sprzeczek). Ani charyzma aktora, ani muzyka nie są jednak w stanie przezwyciężyć monotonii spektaklu.

W drugiej połowie pojawia się jeszcze kolejna postać - z początku siedząca między widzami Małgorzata Trofimiuk, odgrywająca fikcyjną posłankę Samoobrony. Jej długi monolog, w którym opowiada o swojej niezgodzie na kształt polskiej transformacji, drodze do polityki, a potem o odejściu od niej po śmierci Leppera, ma w sobie ludzki wymiar, którego reszcie przedstawienia brakuje - głos sfrustrowanych i odrzuconych w toku przemian po upadku komunizmu. W tym momencie "Tu Wersalu nie będzie!" sytuuje się może najbliżej pięknego efektu zawieszenia między prawdą a fikcją, który Mroué zbudował w "Riding on a cloud", bo - jako że monolog Trofimiuk pojawia się tuż po serii autentycznych tekstów z gazet - widz ma prawo się zastanawiać, czy aktorka tylko cytuje jakąś mniej lub bardziej znaną postać, czy mówi gotowy tekst, czy wreszcie improwizuje. Siła "Riding on a cloud" opierała się na tym, że lawirujący między faktem a fikcją monolog wygłaszał człowiek, który sam uczestniczył w wydarzeniach, o których opowiadał spektakl. Na premierze "Tu Wersalu nie będzie!" monolog Trofimiuk przerwał w pewnym momencie działacz Samoobrony, wspominający z przejęciem, jak zaglądał do trumny Leppera. Nie zdawał sobie sprawy, że rozmawia z podstawioną aktorką. Kiedy to zrozumiał, nie chciał już dalej mówić. W tym momencie czar prysł, a pojawiło się poczucie niezręczności sytuacji. W "Riding on a cloud" sceniczna obecność Yassera Mroué budowała paradoks podobny do Magritte'owskiego "Ceci n'est pas une pipe" - z jednej strony był sobą, a z drugiej aktorem przedstawiającym artystyczną, doprawioną fikcją wizję rzeczywistości. Reprezentował siebie osobiście jako człowiek - i był teatralną reprezentacją Yassera Mroué. W "Tu Wersalu nie będzie!" aktorzy reprezentują przede wszystkim swój teatr i scenariusz przedstawienia; żadnego ciekawego paradoksu już w tym nie ma. W konfrontacji z autentycznymi współpracownikami Andrzeja Leppera, którzy tłumnie przybyli na bydgoską premierę, aktorzy byli na przegranej pozycji.

Oczywiście, można wrócić do punktu wyjścia spektaklu, który miał być opowieścią o reprezentacjach Leppera, a nie o nim samym. W przedstawieniu zostaje to podkreślone przez fakt, że w swoim śledztwie prowadzonym na podstawie wycinków prasowych Sobolewski buduje coraz bardziej groteskowe teorie na temat tego, co faktycznie stało się z liderem Samoobrony. Kończy absurdalną historią o Lepperze zamordowanym przez prostytutki w strojach pielęgniarek, które do siedziby Samoobrony weszły przez okno. Jest w tym geście ucieczki w nonsens coś z wycofania się na z góry upatrzone pozycje. Może to zrozumiałe przy tak trudnym temacie, ale chyba jednak nie o to chodziło w bydgoskim spektaklu. Zamiast wyrazistej diagnozy, albo choćby głębszej refleksji, dostaliśmy serię dawno już znanych głosów w sprawie Leppera i absurdalną, trochę sztucznie doklejoną zabawę na ich motywach.

Poza serią celnie dobranych cytatów prasowych i solidnym, godnym lepszej sprawy aktorstwem Sobolewskiego i Trofimiuk, "Tu Wersalu nie będzie!" nie ma widzom dużo do zaoferowania - chyba że przedstawienie trafi na kogoś, kto zupełnie nie śledził kariery politycznej Andrzeja Leppera. Nie udało się - a taki był chyba zamiar twórców spektaklu - pokazać bohatera jako ważnego głosu polskich wykluczonych, niezbyt ciekawie wypadły próby ukazania jego niejednoznaczności.

Kiedy na premierze zdałem sobie już z tego sprawę, widowisko trwało nadal. Zmienili się tylko główni aktorzy. Tuż przed końcem przedstawienia czujny reporter TVN24, siedzący dotąd grzecznie z przodu, przy aktorach, ruszył przez scenę do wyjścia, które niemal zatarasował, czekając na zakończenie. Po chwili zaczął się niepewnie wiercić - zdał sobie chyba sprawę, że na scenę teatralną nigdy nie wchodzi się bezkarnie, bo każdy staje się na niej częścią przedstawienia. Ale już kilka minut później przed jego mikrofonem stał równy sznureczek działaczy Samoobrony - każdy czekał na swoją kolejkę. Te dwie scenki były najlepszą puentą, jaką Mroué mógł sobie wymarzyć. Nie pierwszy i nie ostatni raz rzeczywistość okazała się dużo bardziej wyrazista od komentującego ją teatru politycznego.

Paweł Schreiber
Teatr Pismo
21 września 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...