Turandot bez uczuć

"Turandot" - reż: Michał Znaniecki - Opera Wrocławska

Księżniczki Turandot, w którą wcieliła się węgierska sopranistka Georgina Lukacs nie warto było ani słuchać, ani oglądać. Mimo to podróż do Pekinu via wrocławski Stadion Olimpijski okazała się co najmniej interesująca. Dla meksykańskiego tenora Luisa Chapy jako księcia Kalafa, artystów z Kieleckiego Teatru Tańca, a przede wszystkim samego Pucciniego opłacało się pomarznąć.

Wrocławska premiera opery "Turandot" na Stadionie Olimpijskim w reżyserii Michała Znanieckiego zapowiadana była jako megaprodukcja z chińskim rozmachem. Wszystko miało być widoczne z księżyca: eliptyczna scena o powierzchni 5 tys. m kw., mur siedmiometrowej wysokości, makiety dziesięciometrowych wojowników, stuosobowa orkiestra, 600 statystów i kilkanaście tysięcy widzów. Wielcy mieli być też wykonawcy: węgierska sopranistka Georgina Lukacs (mająca za sobą występy na najważniejszych scenach świata), meksykański tenor Luis Chapa i włoski śpiewak David Righeschi.

Największy okazał się jednak autor "Turandot" Giacomo Puccini, który był geniuszem manipulowania ludzkimi emocjami. Jego talent zwyciężył wszystkie niedociągnięcia inscenizacyjne. Porywające melodie z przebojową arią "Nessun dorma" Kalafa, śmiałe rozwiązania harmoniczne, oryginalna instrumentacja (chińskie gongi, tam-tamy, ksylofony), a przede wszystkim hollywoodzka konstrukcja akcji gwarantują tej operze sukces. Trzeba się mocno napracować, żeby zniszczyć urodę opowieści o księżniczce pozbawiającej głów kolejnych zalotników. Opowieści, w której mieszają się ze sobą miłość, śmierć, nienawiść, okrucieństwo, poświęcenie i żądza władzy.

Michał Znaniecki postanowił te uczucia wyeksponować. Dlatego na Stadionie Olimpijskim wyrosło Skamieniałe Miasto, z którego dyktatura okrutnej Turandot wysysa wiarę, nadzieję, miłość, marzenia. Reżyser wymyślił też, że płaszcz księżniczki będzie stanowić część chińskiego muru ("Turandot jest ostoją państwa, a nie osobą" - mówił), a murawę rozjaśnią linie świetlne, przywodzące na myśl naczynia krwionośne ("Moja Turandot wyrasta ze stadionu i jest z nim połączona"). Pomysł ciekawy, tylko że widzom powinno się dodawać do biletów karteczkę z wyjaśnieniem "co autor miał na myśli". Linie świetlne skojarzyły mi się z wypełnionymi rtęcią rzekami w grobowcu pierwszego cesarza Quin Shi Huangdi (strzeżonym przez Terakotową Armię), a szmaty na murze zrodziły podejrzenie, że bezpośrednio przed spektaklem doszło do jakiejś katastrofy scenograficznej. Być może reżyser uznał, że skoro Kalaf musi ryzykować życie z powodu zagadek księżniczki, widzowie też powinni dostać jakąś szaradę.

Na szczęście dostali też kilka scen olśniewającej urody. Początek III aktu, w którym cały Pekin zastanawia się, jak ma na imię książę Kalaf (to zagadka na wagę życia, którą książę daje Turandot) naprawdę chwyta za serce. Na murach wyświetlają się różne imiona, a Kalaf zanurzony w purpurowej poświacie śpiewa sławną arię "Nessun dorma" ("Niechaj nikt nie śpi"), zapowiadając swoje zwycięstwo nad księżniczką. Jednak czerwone szarfy, rozciągające się od niego niczym strugi krwi przypominają, czym grozi przegrana.

"Nessun dorma" to wielki przebój, najsławniejsi artyści mają go w swoim repertuarze (Luciano Pavarotti zaśpiewał tę arię na otwarcie igrzysk olimpijskich w Turynie) i naprawdę robi wrażenie. Chapa wprawdzie Pavarottim nie jest, ale czego nie dośpiewa, to "dowygląda". Umie się ruszać, zagrać uczucie, przykuć uwagę widzów. Naprawdę był księciem walczącym o uczucie kobiety zimnej jak lód. Gotowym wszystko poświęcić dla miłości. Niestety, w Turandot-Lukacs nie znalazł partnerki. Węgierska sopranistka głosem nie zachwyciła, a grą aktorską przeraziła. Przewracaniem oczu i dwoma minami nie można pokazać skomplikowanych uczuć miotających Turandot. Lukacs ma manierę aktorską gwiazd kina niemego, co olbrzymie telebimy bezlitośnie ujawniły. Znacznie lepiej wypadła Anna Lichorowicz jako Liu. Jest pozornie słaba i delikatna, a jednak silna dzięki miłości. Jej odejście naprawdę porusza, co akurat proste nie jest, bo w świecie opery śmierć często wygląda groteskowo. Zmienia Turandot, kruszy skamieniałe miasto, wyzwala uczucia, sprowadza wolność.

Mocnym atutem tego widowiska okazał się też światło i choreografia. Zespół Kieleckiego Teatru Tańca to naprawdę zawodowcy i warto popatrzeć, jak się ruszają. Notabene, ruchu na scenie było bardzo dużo. Momentami odnosiło się wrażenie, że reżyser cierpi na horror vacui i rzuca w wielką przestrzeń Stadionu Olimpijskiego wszystko co ma: wojowników, mnichów, tancerki z lampionami, tancerzy z flagami i damy dworu. Brakowało tylko filecików anchois. Byle widz dotrwał do wielkiego finału.

A finał jest bardzo pompatyczny, dopisany po śmierci Pucciniego (scena odejścia Liu jest ostatnią, którą kompozytor pozostawił). Znaniecki tę pompatyczność jeszcze wzmocnił. Gdy Kalaf z Turandot zasiedli na tronie, niebo nad Pekinem-Wrocławiem rozświetliły fajerwerki. Publiczność poczuła, że uczestniczy w wielkim show. Było rzeczywiście wielkie, ale nie rzuciło na kolana. Zabrakło uczuć.

** Giacomo Puccini - "Turandot", Stadion Olimpijski, 18 czerwca

Beata Maciejewska
Gazeta Wyborcza Wrocław
21 czerwca 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia