Turandot wielka, największa

rozmowa z Ewą Michnik

- Wrocław ma fantastyczne położenie, świetną tradycję, wszyscy zachwycają się jego urodą. Dlaczego nie miałby się stać europejskiej sławy gospodarzem letniego festiwalu operowego? - mówi Ewa Michnik, dyrektorka Opery Wrocławskiej, przed czerwcową premierą "Turandot" Giacoma Pucciniego na Stadionie Olimpijskim

Adam Domagała: Od "Aidy" w Hali Stulecia, która rozpoczęła epokę operowych superprodukcji we Wrocławiu, minęło 13 lat. Oglądanie tamtego spektaklu to była udręka: prawie nic nie było widać, a muzyka brzmiała jak ze studni. Postęp technologiczny, jaki dokonał się od tego czasu, pozwala zapomnieć o akustycznych i wizualnych niedogodnościach superprodukcji: dźwięk może być jak z płyty słuchanej w domu, na ogromnych ekranach widać każdy grymas na twarzy wykonawców. Tylko czy to jeszcze jest opera? 

Ewa Michnik: - Korzystanie z nowoczesnej techniki jest konieczne m.in. dlatego, że nie mamy w Polsce obiektów, w których można pokazywać operę w plenerze. We Włoszech, Francji i w Hiszpanii wiele antycznych amfiteatrów ma wspaniałą akustykę i sztuczne nagłośnienie nie jest potrzebne. Poza tym inne są oczekiwania publiczności, inna tradycja. Spektakle w Weronie przyciągają tysiące widzów, którym zupełnie nie przeszkadza, że czasem pada albo że dźwięk słabiej dochodzi. Albo Taormina! Spektakle grane są w amfiteatrze z widokiem na morze i wulkan, rodzice z dziećmi w wózkach, które podczas spektaklu śpią, na widowni cisza i skupienie... Mnie zależy na tym, aby spektakle Opery Wrocławskiej były realizowane nie tylko na jak najwyższym poziomie artystycznym, ale także technicznym i organizacyjnym. Wtedy przyciągnę widza, na dobre przekonam go do opery.

Czy opera we Wrocławiu, mająca wspaniałą siedzibę, wierną publiczność i atrakcyjny repertuar, musi porywać się na organizację widowisk w plenerze?

- Myśli pan zapewne, że sztuki operowej nie trzeba propagować w ten sposób, że spektakle w Hali i w plenerze to schlebianie masowym gustom, że ryzyko finansowe nie jest warte efektu artystycznego I ma pan rację: my tego wcale robić nie musimy, to nie jest coś, za co wszyscy nas chwalą i co przynosi wyłącznie satysfakcję. Ale proszę spojrzeć na to szerzej. Wielkie produkcje nie są celem samym w sobie, spektakularnymi widowiskami przygotowywanymi z większymi lub mniejszymi problemami technicznymi, ale wstępem do czegoś, co ma szansę spełnić się w przyszłości - do regularnego letniego festiwalu, z którego słynie miasto i region.

Przecież Opera Wrocławska zdążyła już tym właśnie zasłynąć: spektakle z tłumami statystów i efektami specjalnymi stały się wizytówką Wrocławia, magnesem, który przyciąga tysiące melomanów z Polski i zagranicy. Chodzi Pani o jeszcze większy rozgłos?

- Nie o rozgłos, a o zbudowanie miejsca, dzięki któremu każda taka premiera nie będzie jednorazowym przedsięwzięciem, obarczonym ogromnym ryzykiem finansowo-organizacyjnym, ale czymś naturalnie wynikającym z kalendarza kulturalnego, czymś wpisanym w pejzaż miasta, w rytm jego życia, miejscem, o którym ludzie mówią: "Tam się w lecie chadza na spektakle operowe"! Miast, które mają świetne opery, są na świecie setki. Takich, w których odbywają się najważniejsze letnie festiwale - prawie sto. Między innymi: Bregenz, Salzburg, Savonlinna, Edynburg, Werona, Taormina Pomysły na te imprezy wzięły się z potrzeby wykorzystania konkretnych miejsc i z chęci, co tu kryć, przyciągnięcia turystów. Wrocław ma fantastyczne położenie, świetną tradycję, wszyscy zachwycają się jego urodą. Dlaczego nie miałby się stać europejskiej sławy gospodarzem letniego festiwalu? Dlaczego nie miałby wykorzystać w tym celu któregoś ze swoich pięknych zakątków? Ale na razie nie wszyscy w naszym mieście to rozumieją, chociaż wszystkim podobają się nasze spektakle.

Zawsze mogła Pani liczyć na pomoc władz samorządowych i sponsorów. Publiczność też nigdy nie zawiodła.

- To prawda. Tylko raz, w ubiegłym roku, gdy szalał kryzys, odwołałam letnią superprodukcję. Ale nawet gdybym nie odwołała "Giocondy", to i tak miałabym problem, by skutecznie zaszczepić pomysł na stworzenie we Wrocławiu letniego muzycznego centrum festiwalowego. Szansą była Pergola obok Hali Stulecia. Wiązałam z nią duże nadzieje. Jednak po renowacji Pergoli i budowie fontanny ten teren nie będzie mógł być wykorzystywany przez operę przez co najmniej pięć lat, póki nie upłynie okres gwarancyjny. Przygotowanie spektaklu groziłoby uszkodzeniem nowej instalacji.

Szkoda, bo trzy lata temu opera wystawiła na Pergoli "Napój miłosny" Donizettiego. To był duży sukces.

- Tak, także dzięki temu, że idealnie udało się dopasować treść i formę spektaklu do okalającego Pergolę parku. Znalazłam to, czego szukałam. Uważałam, że to właśnie Pergola mogłaby się stać miejscem międzynarodowego festiwalu na wodzie, ze sceną otwartą dla różnych gatunków sztuki. Marzyło mi się, by w każdy czerwcowy, lipcowy i sierpniowy weekend tysiące turystów oglądało przywiezione z całego świata spektakle operowe, baletowe, musicalowe, słuchało koncertów muzyki poważnej, a także rozrywkowej. A w przerwie lub na zakończenie przedstawień i koncertów podziwiało pokazy wspaniałej fontanny. Jestem przekonana, że w przyszłości turyści przyjeżdżający do naszego miasta będą mieli coraz większe wymagania. I to oni sprowokują Wrocław do organizacji spektakularnych letnich wydarzeń kulturalnych, tym bardziej że inne miasta nie próżnują: w Poznaniu będzie "Cyganeria" Pucciniego w Starej Gazowni, w Katowicach plenerowy "Straszny dwór" Moniuszki, w Szczecinie odbędzie się wielki koncert dedykowany poległym na morzu

Pani zdecydowała się na organizację spektaklu na Stadionie Olimpijskim.

- Niezależnie od tego, że to samo w sobie jest bardzo atrakcyjne miejsce, chcę pokazać, że można w Polsce przygotować spektakl operowy, na który przyjdzie publiczność liczona w dziesiątkach tysięcy. Ze względów bezpieczeństwa, a także z myślą o komforcie widzów, na każdy z trzech spektakli "Turandot" na Stadionie Olimpijskim sprzedamy ok. 14 tys. biletów. W sumie spektakl Michała Znanieckiego zobaczy ok. 40 tys. osób. Dużo, ale jednak nie tyle, co na przykład w Niemczech, gdzie na operowe widowisko na stadionie jednorazowo przychodzi kilkadziesiąt tysięcy osób. Wtedy takie przedsięwzięcia praktycznie same się finansują. Nie trzeba zabiegać o dotacje europejskie, tracić energii na wizyty u ogromnej liczby sponsorów, prosić o dofinansowanie.

Jak się dyryguje takimi gigantycznymi przedsięwzięciami?

- Atmosfera na widowni może dyrygentowi pomóc albo go rozproszyć. W gmachu opery bliski kontakt z publicznością jest czymś naturalnym. A w plenerze? Różnie bywa. Na festiwalu w Xanten w Niemczech, gdzie bywam zapraszana prawie co roku, niemal czuję oddech widzów na plecach. W przypadku spektakli nad Odrą czy na Pergoli trudno było mówić o bliskości, ale, proszę mi wierzyć, poczucie odświętności takiego wydarzenia nie zależy od metrów, które dzielą muzyków i publiczność Wierzę we fluidy, które płyną pomiędzy wykonawcami a widownią. Jestem przekonana, że popłyną również podczas spektaklu, który powstanie we Wrocławiu z myślą o mistrzostwach Europy w piłce nożnej. Jeśli uda się nam z "Turandot" na Stadionie Olimpijskim, to czemu nie myśleć o jeszcze większym przedsięwzięciu - tym razem na stadionie na Maślicach? Jeden wieczór z udziałem 40 tys. widzów!

Jeden? I nie byłoby żal, że cały ten wysiłek, próby, dekoracje to tylko na jeden wieczór?

- Żal? W żadnym wypadku. Przecież później taki tytuł można przenieść do opery. Tak zrobiliśmy przecież z "Napojem miłosnym" Donizettiego i "Borysem Godunowem" Musorgskiego.

To już są inne spektakle niż na Pergoli i w Hali Stulecia.

- Inscenizacji nie można przenieść, ale wykorzystujemy przygotowanie muzyczne całego zespołu. W przyszłym roku również chcielibyśmy zagrać spektakl na Stadionie Olimpijskim. To mógłby być choćby "Skrzypek na dachu", którego grywamy od lat - byle tylko utrzymać rytm i przygotować się "kondycyjnie" do roku 2012. Wtedy wystąpilibyśmy na nowym stadionie. Marzy mi się, żeby "Balem maskowym" Verdiego zadyrygował sam Placido Domingo. Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, właśnie nowy stadion mógłby stać się miejscem dorocznego festiwalu.

Byłoby źle, gdyby myśl o zorganizowaniu corocznego operowego show wpłynęła na codzienność opery.

- Nie wpłynie. Superprodukcje to tylko jeden z aspektów naszej działalności. Podstawa to realizacje klasyki, wielkich tytułów znanych i uwielbianych przez publiczność. Wszystkie opery na świecie swój repertuar budują na Verdim, Puccinim, Bizecie, Mozarcie.

Monteverdi? Haendel? Gluck?

- Świadomie zrezygnowałam z realizacji oper barokowych - do tego potrzebny jest wyspecjalizowany zespół śpiewaków i instrumentalistów, którym nie dysponuję i którego na razie nie planuję budować. Kocham operę barokową, ale jeśli nie można jej zrobić na europejskim poziomie, to lepiej nie robić w ogóle.

Drugi filar naszej działalności to premiery dzieł, które nie były we Wrocławiu pokazywane po wojnie - starszych, jak "Kobieta bez cienia" Ryszarda Straussa czy tetralogia "Pierścień Nibelunga" Ryszarda Wagnera, nowszych - jak "Jutro" Tadeusza Bairda, i całkiem współczesnych - jak "Ester" Tomasza Praszczałka, balet "Rękopis znaleziony w Saragossie" Rafała Augustyna czy "Matka czarnoskrzydłych snów" Hanny Kulenty. Z myślą o tych ostatnich powołaliśmy do życia jedyny w kraju Festiwal Opery Współczesnej. Dwa lata temu pierwsza edycja była przeglądem produkcji wrocławskich; w programie tegorocznej znajdą się już realizacje z innych teatrów. W 2014 r. festiwal będzie częścią Światowych Dni Muzyki, których prawo organizacji Wrocław otrzymał kilka tygodni temu.

Trzecim nurtem naszej działalności są klasyczne i współczesne spektakle baletowe, a czwartym - spektakle dla młodzieży i dzieci, które regularnie wprowadzamy do repertuaru jako jedyna opera w Polsce. I chyba udaje się nam rozbudzić w młodzieży miłość do sztuki operowej. Po kilkunastu latach spędzonych we Wrocławiu - i 13 latach przygody z superprodukcjami - widzę, że na spektakle do naszego teatru przychodzi coraz więcej widzów, także młodych. Dla nich opera wcale nie jest skostniała, nudna i niezrozumiała.

"Turandot"
To jedna z najsłynniejszych z oper Giacoma Pucciniego. Jej akcja rozgrywa się w cesarstwie chińskim. Na dworze w Pekinie mieszka księżniczka Turandot, która przysięgła nigdy nie wyjść za mąż. Każdemu kandydatowi do swojej ręki zadaje trzy zagadki. Tego, kto odpowie źle, skazuje na śmierć. Lista ściętych zalotników wydłuża się. Aż do dnia, w którym pojawi się Kalaf - syn zdetronizowanego króla Tatarów...

Światową premierą tej baśni o miłości, tęsknocie i śmierci, dyrygował w 1926 r. sam Arturo Toscanini. Wrocławskie wykonanie poprowadzi Tomasz Szreder.
"Turandot" w reżyserii i ze scenografią Michała Znanieckiego zobaczymy na Stadionie Olimpijskim trzy razy: 18, 19 i 20 czerwca. W spektaklu weźmie udział blisko 400 wykonawców, wśród nich kilkoro solistów na co dzień występujących w słynnych teatrach operowych świata.

Adam Domagała
Gazeta Wyborcza Wrocław
7 czerwca 2010
Portrety
Ewa Michnik

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia