Twórcy okazali zagubienie i bezbronność wobec tekstu Tadeusza Różewicza
"Stara kobieta wysiaduje" - reż. Marcin Liber - Teatr Stary w KrakowieŁapię się na tym. że na każdą kolejną premierę w Starym Teatrze idę z duszą na ramieniu. To już zaczyna przypominać absurdalną klątwę.
Kolejni świetni reżyserzy, doskonali aktorzy, scenografowie, kompozytorzy, wszystko niby się zgadza, ale od miesięcy scenariusz wygląda podobnie. Duże nadzieje, mała klapa. Podobnie jest w przypadku najnowszej premiery. "Stara kobiety wysiaduje" Tadeusza Różewicza: reżyseria - Marcin Liber, scenografia - Mirek Kaczmarek, w roli tytułowej Anna Dymna. Murowany sukces, mimo to znowu się nie udało.
Tytułowa stara kobieta wcale nie jest stara - gra ją przecież Anna Dymna, którą choćby nie wiem jak postarzać i pobrzydzać, zawsze będzie piękna. Dymna siedzi na śpiworze i patrzy. Patrzy podwójnie, bowiem cały czas uporczywie przygląda się nam również z wielkiego ekranu, który jednak w niewielkim stopniu cokolwiek wyjaśnia lub dopowiada. Jest przypadkowym ornamentem z czapy, podobnie jak wirujące na scenie, a czasami nawiewane na widownię styropianowe opiłki, które zamiast śniegu i kurzawy kojarzyły mi się uparcie z nudnymi zajęciami plastyczno-technicznymi w szkole podstawowej, w skrócie ZPT.
Można oczywiście doszukiwać się w owym styropianowym pandemonium manifestacji ekologicznej, ale z przedstawienia wynika jedynie że "szary wiruje pył" - bez wielkiego sensu i celu, scena jest zaś wielkim śmietniskiem, na którym oglądamy ludzi wyrzuconych na margines. Być może nawet by mnie to wzruszało, gdybym nie oglądał w teatrze tego typu bohaterów dziesiątki razy i nie zdążył kompletnie znieczulić się na tego rodzaju pejzaż.
Z ekranu i ze sceny patrzy na nas Anna Dymna, symbol Starego Teatru. Wydawałoby się, że wybitny literacko dramat Różewicza będzie idealnym materiałem na wspaniały benefis aktorki. I Dymna robi, co może, a ściślej, co potrafi. Bazuje przede wszystkim na sobie, jest wzruszająca jako Matka Polka i matka konkretnego dziecka, potrafi być także odpychająca i obcesowa. Wysiaduje w oczekiwaniu na beckettowskie nic. Godot jednak nie przyjdzie, nie pochwali, nie pogłaszcze "kobiety". Czekanie jest trwaniem. Założenie było słuszne, a rola jak gdyby uszyta na miarę Dymnej, a przecież oglądając spektakl miałem wrażenie, że gwiazda "Starego" nie miała obok siebie reżysera.
Nikt jej nie pomógł, nie poprowadził, nie wskazał celu. Podobnie zagubieni są zresztą wszyscy artyści biorący udział w przedstawieniu, z Adamem Nawojczykiem na czele. Bazują na tym, co potrafią, przebierają się w damskie kiecki albo w zakrwawione sukmany, ale kompletnie nie wierzą w decorum.
Są zagubieni i bezbronni wobec tekstu Tadeusza Różewicza, jak i braku reżyserskiej decyzji w jakim kierunku podążają co robią na scenie, jak ich bohaterowie funkcjonują w pozateatralnej rzeczywistości.
Zastanawiam się, czy na pewno warto było ściągać z wrocławskiego Teatru Polskiego tak świetnych aktorów jak Marcin Czarnik czy Michał Majnicz, żeby kolejny raz serwować im ochłapy, rólki bez znaczenia, albo czyja złośliwość kazała aktorowi klasy Romana Gancarczyka grać takie głupoty. Zdolny przecież Liber nie wiedział co począć z aktorami, za wszelką cenę starał się uwspółcześnić Różewicza, dopisując mu rozmaite konteksty. Wzbogacając stary dramat o rozmaite popukulturowe cytaty, fragmenty innych dzieł poety.
Niepotrzebne to wszystko, chaotyczne i bez wyrazu. Wysiadywanie ze starą kobietą jest torturą.