Tylko miłość przyszła sama

Rozmowa z Katarzyną Zielińską

Wychowywała się w pięknym Starym Sączu. Góralskie korzenie wyposażyły ją w upór i wytrwałość. W prezencie od rodziców dostała też wrażliwość i ciekawość świata. "Olivii" zdradza swój sposób na życie i ukochane smaki.

Olivia: Przyszłaś z taką małą torebką?

Katarzyna Zielińska: - Wczoraj leciałam samolotem na spektakl do Starego Sącza, musiałam więc zabrać minimum rzeczy. Rodzicie, gdy zobaczyli mnie z tą torebką, też byli zdziwieni. Zapytali, czy coś się zmieniło w moim życiu (śmiech).

Podróżujesz samolotem?

- Czasem wygodniej, na pewno szybciej, a zdarza się, że taniej. Wczoraj grałam spektakl "Berlin czwarta rano" w rodzinnym mieście. Samochodem do tego mojego Starego Sącza jechałabym z Warszawy pół dnia.

Jak się gra w rodzinnym mieście?

- Stresująco, ale miło. Zaprosiłam rodziców, teściów, ciotki, kuzynki i przyjaciół.

Gdy weszłaś do domu...

- Rodzice czekali z jajecznicą z grzybami i lubczykiem. Na obiad mama ugotowała moją ulubioną zupę pomidorową. Tata zaprowadził mnie do ogrodu, by pokazać nowe drzewa, które posadził. W moim pokoju stały kwiaty. Rodzice kiedyś prowadzili szklarnię i tata zawsze zrywał świeże kwiaty dla mamy, mojej siostry i dla mnie. Szklarni już nie ma, ale ten zwyczaj pozostał. Zawsze mi się ciepło robi na sercu, gdy dostaję świeże kwiaty. Po obiedzie pojechaliśmy z mężem do teściowej, która przywitała nas pysznymi ciastami. Byłam w raju. Po wieczornym spektaklu spotkaliśmy się z rodzicami i teściami. Dziś rano wszyscy zjedliśmy obfite śniadanie. Na drogę dostaliśmy szarlotkę i mnóstwo pysznych "słoików" (śmiech). Niedawno miałam też spektakl w Krakowie, zarezerwowałam hotel rodzicom i teściom, byśmy mogli się spotkać, porozmawiać, zjeść razem kolację. Takie momenty dają mi dużo szczęścia. One mnie budują.

Gdy dziś myślisz: "dom rodzinny", to co widzisz?

- Wielki parasol ochronny, który czuję do dziś. Z domu wyniosłam przede wszystkim wrażliwość. Dlatego czasem, gdy coś za bardzo zaboli, doskwiera mi, że nie mam grubej skóry. Bo taka w tym moim zawodzie jest szczególnie przydatna. Ale pamiętam również, jak tata zawsze powtarzał, żeby robić swoje, bo złe emocje nie przynoszą szczęścia.

Nie nauczył rozpychać się łokciami?

- No nie nauczył. Ale czy bym chciała tak iść przez życie? Jednak nie.

Pochodzenie z małego miasteczka też nie ułatwiało? Wstydziłaś się tej prowincji?

- Na początku, gdy przyjechałam do szkoły teatralnej w Krakowie, wydawało mi się, że może gorzej wyglądam, może obejrzałam mniej spektakli teatralnych, mniej filmów. Ale to mi dało kopa. Zaczęłam nadrabiać: więcej czytać, chodzić, słuchać, uczyć się. Przez cztery lata uczyłam się języka jidysz.

A skąd fascynacja kulturą żydowską?

- Z fascynacji krakowskim Kazimierzem. Z zapachu ciastek z makiem i cynamonem, ze smaku soku z marchwi. Z niezwykłej kultury, pełnej magii. Poświęcałam nauce języka jidysz i nauce śpiewu cały wolny czas. Chciałam śpiewać na festiwalu piosenki żydowskiej, więc nie miałam innego wyjścia. I udało się. Dzięki temu również jako jedna z wokalistek tamtego koncertu zaczęłam jeździć po świecie. Pojechałam nawet do Izraela z Wisławą Szymborską, która tam czytała swoje wiersze. Była niezwykłą kobietą, wspaniałą poetką, z którą spędziłam cudowny czas. Pomyślałam wtedy: "Jestem szczęściarą".

Co ci daje siłę?

- Rodzina. Jej zawdzięczam góralski upór (śmiech). Pamiętam, jak po studiach przyjechałam do Warszawy. Wiedziałam, że tu chcę mieszkać. Chodziłam od teatru do teatru, zostawiałam swoje CV. W Romie byłam parę razy. Do Teatru Kwadrat też przychodziłam nieraz. Nie odbierałam osobiście odmowy dyrektorów, którzy mówili: "Nie mam teraz etatu", "Nie mam dla pani roli". Myślałam: "Przyjdę za jakiś czas. Może będzie rola, może dyrektor będzie miał lepszy humor, może zmieni się sekretarka, może będę miała lepszy dzień". Dziś gram w Kwadracie, Romie i Komedii. Na premierze "Ślubu doskonałego" podszedł do mnie poprzedni dyrektor Teatru Kwadrat, Edmund Karwański, który mnie nie chciał, i powiedział: "Pamiętam, jak do mnie pukałaś. Szkoda, że nie miałem dla ciebie roli. Cieszę się, że Andrzej Nejman znalazł dla ciebie miejsce".

Andrzej Nejman powiedział o tobie, że gdy chcesz postawić na swoim, budzi się w tobie "łaszka" z sądeckich Lachów.

- Coś w tym jest! Gdy emocje biorą górę, zaczynam mówić z akcentem: "czeba", a nie "trzeba", "Andżej", a nie "Andrzej" (śmiech). Potrafię wybuchnąć, a potem się schować i rozpłakać.

Ale potrafisz zawalczyć o swoje?

- Potrafię. Nie czekam, aż coś samo do mnie przyjdzie, tylko pomagam szczęściu i działam. Po "Tańcu z Gwiazdami" postanowiłam sama wyprodukować spektakl "Berlin czwarta rano". A teraz kolejny "Sofia de Magico". I może tymi sztukami, które zbierają znakomite recenzje, na które bilety są wyprzedane, odczarowuję swój - jak to jedna dziennikarka napisała: "płaski medialny wizerunek". Choć uczciwie dodam, że ta sama osoba w tej recenzji przyznała, że spektakl jest genialny.

Nie bałaś się, że sale będą puste, a wszyscy napiszą: "Aktorka serialowa, a wzięła się do robienia spektakli"?

- Jasne, że się bałam. I za pierwszym, i za drugim razem na premierze trzęsły mi się nogi. Ale chciałam podjąć to ryzyko. Uczciwie też się do tego spektaklu przygotowałam, dopracowałam każdy szczegół. Miałam mniej zdjęć w serialu "Barwy szczęścia", ale mogłam ten czas poświęcić na przygotowanie produkcji i próby. Włożyłam w to całe serce. Najtrudniejsze jednak było znalezienie sponsorów, chodzenie od drzwi do drzwi i opowiadanie, co chcę zrobić i dlaczego warto dać na to pieniądze. Znana twarz nie zawsze pomaga. Pomógł góralski upór.

Tak jak wtedy, gdy postanowiłaś: "Muszę schudnąć"? Pamiętam, jak jeszcze kilka lat temu byłaś...

- Pewnego dnia na castingu usłyszałam od producenta, że dostałabym tę rolę, ale jestem za gruba. Poszłam więc na siłownię, tam spotkałam świetną trenerkę, Maję Wasilewicz. Teraz nadal lubię się ruszać, ale w tej chwili najlepszą siłownią jest dla mnie scena. Wyciska ze mnie wszystkie poty i kalorie. Myślę, że po każdym spektaklu mam kilogram mniej. I aż mi głupio powiedzieć, ale moja figura nie kosztuje mnie żadnych wyrzeczeń. Muszę zjeść porządną kolację, np. solidny stek i do tego warzywa albo rybę pieczoną w piekarniku czy makaron ryżowy z krewetkami w sosie z tama-ryndowca z imbirem. Nawet gdy po dwudziestej drugiej wracam z teatru, Wojtek czeka na mnie z gorącą kolacją. Czasem zamawiam też pizzę z mojej ulubionej knajpki. Nie mogę iść spać głodna. Ale śniadania jem lekkie. Chyba że w weekend, kiedy mogę je celebrować. Wtedy jest jajeczko, szyneczka, twarożek, serek...

I nie katujesz się już na siłowni?

- Dużo jeżdżę na rowerze. Czasem idę na basen, popływać, poleżeć w saunie. Ale dzisiaj nie robię już tego tak intensywnie, jak wtedy, gdy zrzucałam wagę.

Dziś mówią o tobie: ikona mody. Nie zawsze tak było. Zaliczyłaś dużo modowych wpadek?

- Bardzo dużo (śmiech). Ale i w tej dziedzinie można się wyedukować. Teraz, na spokojnie, zastanawiam się, dlaczego powinnam od razu umieć dobrze się ubierać? Po którejś wpadce pomyślałam, że dobrze byłoby znaleźć kogoś, kto opowie o modzie, zdradzi tajniki, wskaże drogę. Spotkałam Jolę Czaję, z którą przyjaźnię się i współpracuję do dziś. Zaraziła mnie modą.

Więc mody można się nauczyć?

- Jak widać, można. Dziś potrafię się nią bawić. Z przyjemnością przeglądam brytyjskiego i amerykańskiego "Vogue'a". Ale też nie pędzę za trendami. Lubię być ubrana, a nie przebrana. Kostiumy wkładam jedynie w teatrze. W "Sofii de Magico" na wiele sobie pozwalam.

Zaprojektowałaś koszulki.

- Wspólnie z Jolą. Nasz T-shirt Bosco Design by Ziele zrobił furorę - co mnie cieszy. Teraz wprowadziłam na rynek ramoneski, dobre na eleganckie wyjścia i na niezobowiązujące spotkania. Do tego koszulki w wielkie grochy, których nigdzie nie mogłam znaleźć, a są trendy, więc postanowiłam zaprojektować je sama.

To chyba twój najlepszy czas? Wystarczy poczekać czy to raczej wynik ciężkiej pracy?

- Czasem pewnie wystarczy poczekać. Jednak ja na wszystko ciężko pracowałam. Tylko miłość przyszła sama.

Podobno z Wojciechem Domańskim znacie się od dziecka?

- Znamy się od przedszkola, byliśmy w tej samej grupie, ale nie kolegowaliśmy się wtedy szczególnie. Mamy nawet trochę wspólnych zdjęć z dzieciństwa (śmiech). Potem nasze drogi się rozeszły. Dopiero po jakimś czasie spotkaliśmy się na nowo, jako dorośli ludzie.

Ty zostałaś aktorką, on skończył studia na Harvardzie... Ten Harvard robi duże wrażenie.

- To jest właśnie ten góralski upór (śmiech). I okazuje się, że można, że każdy może, że marzenia naprawdę się spełniają. Harvard był marzeniem Wojtka i dopiął swego.

Mąż spoza świata show-biznesu to skarb?

- Ma więcej dystansu i przywraca sprawom właściwy wymiar. Dużo wspólnie podróżujemy, a te wyprawy są jak głęboki oddech.

Skąd ta ciekawość świata?

- Z rodzicami zawsze gdzieś wyjeżdżaliśmy. Nawet w weekendy nie siedzieliśmy w domu. Mama pakowała piknikowy koszyk i szliśmy na grzyby. Pamiętam wyprawy w Pieniny, do Szczyrbskiego Plesa. Na wakacje ruszaliśmy z przyczepą do Bułgarii, na Węgry, do Jugosławii. Potem, gdy się wyprowadziłam, zbierałam znajomych i organizowałam np. tygodniowy wyjazd na Rodos. Dziś podróżuję z Wojtkiem.

Z podróży przywozisz...

- Mnóstwo zdjęć, jak wszyscy (śmiech). Niektóre wieszam na ścianach, ustawiam na półkach. Z ostatniej podróży na Bali przywiozłam też dużo dobrych kaw, herbat, przypraw.

Wasze ulubione miejsca?

- Mamy swoje ulubione miejsca, takie jak Nowy Jork czy Bali. Zwiedziliśmy Barcelonę, wyspy greckie, Chiny, Tajlandię i Japonię. Jeszcze wiele miejsc przed nami, choć i tak nasze rodzinne strony są dla nas najpiękniejsze.

Beata Biały
Olivia
21 maja 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia