Uciec od dulszczyzny

"Szklana menażeria" - reż. Jacek Poniedziałek - Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu

Poniedziałek tworzy udane, choć bolesne studium nad małą wojną, wywołaną w domu przez toksyczną matkę i nieobecnego ojca.

Po "Kotce na gorącym blaszanym dachu" i "Tramwaju zwanym pożądaniem", które w ubiegłym sezonie oglądaliśmy w warszawskich teatrach, po dramaty Tennessee Williamsa sięgnął również teatr opolski. Tym razem wystawiono "Szklaną menażerię" - nie tylko w tłumaczeniu, ale również w reżyserii Jacka Poniedziałka. Przekładając teksty sprzed niemal osiemdziesięciu lat, Poniedziałek wprowadził kilka zabiegów językowych, które pozwoliły im dziś wybrzmieć w pełnym wymiarze, i, nie trącąc myszką, nabrać adekwatnego do naszych czasów znaczenia.

W misternie tkanej detal po detalu scenografii, przenoszącej do klaustrofobicznego mieszkania rodziny Wingfieldów, z góry determinującej ich status społeczny, znać całą paletę szarości ich życia. Widzowie, zanim zajmą miejsca, prowadzeni są przez zawiły korytarz, pełen śmieci, starych puszek i butelek, podartych gazet. Docieramy do jadalni, która będzie główną przestrzenią gry. W jej tle jest jeszcze kuchnia, są szafki poupychane książkami, obskurne ściany, stary kredens. Z drugiej strony schody prowadzące na taras, na którym Tom (Sylwester Piechura) i Jim (Leszek Malec) zaznają wspólnej ekstazy narkotykowej.

Toksyczna matka (Grażyna Misiorowska) żyjąca wciąż wspomnieniami o czasach, w których triumfowała jako pożeraczka męskich serc, dzisiaj, opuszczona przez męża, koncentruje całą swoją uwagę na dwójce dorosłych już dzieci. Zahukana córka (Grażyna Rogowska) nie kontynuuje jej dobrej passy - to skrajna introwertyczka, która skupia się na kolekcjonowaniu szklanych figurek i z powodu kompleksów ucieka od prawdziwego życia. O Laurze wszyscy mówią, że jest kaleką, bo utyka na jedną nogę. Tyle że Rogowska nie narusza fizyczności swojej postaci - o rzekomym utykaniu wyłącznie słyszymy, ale nie dostrzegamy go. Można więc sądzić, że kalectwo, jakiego wstydzi się dziewczyna, jest wyłącznie jej własną projekcją, niewidoczną dla otoczenia.

Tom przechodzi metamorfozy. Od ćpuna w pstrokatej koszuli, który tarza się w białym proszku, do ułożonego chłopca z nienaganną fryzurą. Ta druga postać jest jednak tylko pozorna, przywołana na potrzeby chwili, tak zresztą, jak pozorne jest życie, które Tom prowadzi pod jednym dachem z matką i siostrą. Niezadowolony ze swojej pracy i otoczenia, całe noce spędza w nocnych klubach. wdychając kokainę (nie w kinie, choć tak sądzi matka), aż w końcu decyduje się opuścić dom. Tak zresztą zrobił też jego ojciec - dla rodziny niemal mistyczna postać, istniejąca jedynie w rozmowach i na obrazie zawieszonym w centralnym punkcie pokoju, w istocie pozostająca nieprzyjemnym synonimem klęski Wingfieldów.

Clou wydarzeń "Szklanej menażerii" jest jednak staropanieństwo Laury, z którym matka, Amanda, nie może się pogodzić. Jim, jedyny chłopiec, jaki pojawił się w życiu dziewczyny, nie jest wyłącznie reliktem przeszłości. Jej wspomnienie o idealnym chłopcu ze szkoły materializuje się w jej własnej jadalni, kiedy Tom, na prośbę matki, przyprowadza Jima na kolację zapoznawczą z siostrą. Laura wpada w popłoch, dlatego rolę kokietki przejmuje, nie bez przyjemności zresztą, jej matka. Wygląda to na scenie komicznie i właściwie ustawia Amandę od razu w pozycji kogoś, komu współczujemy, kiwając głowami z politowaniem. Misiorowska proponuje portret kobiety neurotycznej, zagubionej we wspomnieniach o sobie samej, już w próbach podkreślenia swojej kobiecości śmiesznej, ale jeszcze ostatkiem sił wyciągającej swoje resztki seksapilu. Jej nadgorliwość ukazano poprzez skrajne przerysowanie. Po pierwsze, stroju - za dużo odsłaniającej sukienki i niemal ślubnej sukni, którą kobieta przygotowuje dla córki; po drugie - podniosłej atmosfery kolacji, przełamywanej nieudolnymi próbami zbliżenia się do zakłopotanego Jima.

W domu panuje bałagan, który Amanda próbuje skrzętnie ukryć przed przyjściem potencjalnego zięcia. Obskurny stół udaje się schować pod białym, eleganckim obrusem, który nie jest jednak w stanie zasłonić przeciekającego sufitu. Rekwizyty, jak i całość scenografii, stanowią o tym, co dzieje się w głowach członków rodziny i jak wyglądają ich wzajemne relacje. Ze wszystkimi tymi przedmiotami, starymi książkami, podrapanymi bibelotami i szklanymi figurkami Laury, wiąże się konkretna treść. To nośniki informacji o biedzie, społecznej degeneracji, wewnętrznej kołtunerii. Podobnie bodźcem złych emocji, wręcz abjektem, staje się lustro, które wyciska Laurze łzy z oczu, ilekroć się w nim przejrzy.

W przytłaczającym mieszkaniu kumulują się negatywne emocje. Zamknięci w jednym miejscu matka, córka i syn wzajemnie się wyniszczają, a im dłużej to trwa, tym trudniej im uciec od tego, co w sobie noszą - tego, co w naszej kulturze nazwalibyśmy dulszczyzną.

Tekst Williamsa w pełni rozkwita dopiero na scenie. Wiele zyskuje w ustach bohaterów, tym bardziej że tłumaczenie Poniedziałka okazuje się celne. Nie pozbywa się istotnej chropowatości tekstu, ale też nie przesadza z uwspółcześnianiem go, co ważne, bo język Williamsa tego akurat nie potrzebuje. Samo przesłanie i forma tekstów są wciąż wystarczająco uniwersalne, dlatego łatwo o przesadę, która szybko doprowadziłaby do przerostu formy nad treścią.

I tak jak w "Kotce na gorącym blaszanym dachu", wystawionej w Teatrze Narodowym, niepotrzebnie nadużywa siarczystych wulgaryzmów, determinujących z góry postacie, tak w "Szklanej menażerii" udaje mu się wyważyć to, co bohaterowie mówią, z tym, co mogliby i - ważniejsze - jak mogliby powiedzieć. W tej trudnej bowiem, trzyosobowej relacji, matka - córka - syn, łatwo o prymitywizację języka. Owszem, jest niezwykle ekspresyjny, pełen emocji, ale pozostawia pewne niedopowiedzenia, a przede wszystkim buduje napięcie. Na pierwszą otwartą ofensywę pozwala sobie Tom bardzo późno, dopiero przy okazji kolejnej awantury, kiedy to nazywa matkę kurwą. Ona z kolei w scenach, w których odwiedza ich Jim, bardzo kontroluje to, co mówi - próbuje wtedy tak dobierać słowa, by ukryć własne prostactwo.

Język służy postaciom do rozładowania emocji, przekazuje to, co między nimi wzbiera przez długi czas, aby w końcu wybuchnąć. Staje się jedyną bronią, jakiej mogą używać bez ograniczeń, i do tego jedyną tak dotkliwie skuteczną. Ukrywa to, co bohaterowie chcą zachować dla siebie. Wulgaryzacja języka z jednej strony i jego infantylizacja z drugiej (chwilę po zażegnaniu konfliktu matka zwraca się do Toma aż nadto pieszczotliwie) jest tutaj niczym innym, jak próbą przykrycia słabości, zakłopotania. Z drugiej strony milczenie to manifest niezadowolenia. To uwidacznia się w scenie, kiedy Amanda postanawia nie odzywać się do syna, co zresztą konsekwentnie realizuje.

Nie tylko jednak za pomocą naturalnego, znanego widzom języka Poniedziałek wrzuca publiczność do środka tej historii. Robi to również za sprawą przestrzeni scenicznej, która sytuuje nas w samym centrum mieszkania. Najpierw, chcąc zająć miejsca na widowni, musimy przejść taką samą drogę, jaką przechodzą mieszkańcy, wchodząc do jadalni. Później reżyser integruje nas z ich rzeczywistością za pomocą światła, które przez większość czasu oświetla z równą intensywnością zarówno scenę, jak i widownię.

Nie uciekniemy od tego świata. Nie możemy opuścić teatru inaczej, niż przechodząc przez salon Wingfieldów, a więc znów ingerować w ich przestrzeń. Podobnie członkowie rodziny - nie uciekną od brudnej rzeczywistości, bo dramat, którego chcą uniknąć, jest w nich. Poniedziałek inscenizuje to subtelnie, umiejętnie unikając wrażenia wielkiej tragedii rodzinnej. Znać ją w języku i detalach scenograficznych, ale nie opanowuje akcji z przesadną sugestywnością, co więcej, gorycz rodzinnych nieporozumień reżyser przełamuje komediowymi wtrąceniami. Umiejętnie przekłada treść w formę, tworząc udane, ale bolesne studium nad małą wojną, wywołaną w domu przez toksyczną matkę i nieobecnego ojca, a podsycaną przez dzieci nauczone atakować, kiedy tylko ktoś za bardzo się do nich zbliża. Sztuka Williamsa o klasycznej konstrukcji, z dużym potencjałem tekstu, daje szerokie pole dla wyobraźni reżysera. Ten z kolei wiele możliwości interpretacyjnych pozostawia aktorom, szczęśliwie prowadząc ich do sukcesu - przekonującego i przejmującego wykreowania postaci.

Karolina Obszyńska
Teatr Pismo
20 stycznia 2015

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...