Udawana Apokalipsa

"Plac : Apokalipsa" - reż. Michael Marmarinos - Teatr Dramatyczny w Warszawie

Jak działa ludzka pamięć? Jak zderza się ona z faktami historycznymi? A może nie ma faktów, a przeszłość tworzymy sami? Na tego typu pytania próbuje odpowiedzieć Michael Marmarinos w spektaklu Plac: Apokalipsa. Próbuje...

Zapowiada się ciekawie – wybieg dzielący widownię na pół daje aktorom dużo przestrzeni (choć, jak okazuje się w trakcie spektaklu, ciągłe wykręcanie szyi tylko po to, by ujrzeć plecy Adama Ferencego, nie jest prawdopodobnie najbardziej zajmującym zajęciem dla teatralnego widza), a duży ekran, na którym wyświetlane są widoki z Placu Defilad, obiecuje pomysłowe rozszerzenie teatralnej przestrzeni i wyjście poza ciasne ramy sceny. Stanisław Brejdygant niespiesznie rozpoczyna swój monolog, by po chwili zastygnąć w bezruchu i dać się oglądać i obracać na wszystkie strony dwóm młodszym aktorom – Waldemarowi Barwińskiemu i Krzysztofowi Ogłozie. To młody bohater doświadcza samego siebie z przyszłości. Za chwilę w krąg światła reflektorów wkracza jego kolejne wcielenie w osobie Adama Ferencego, który z całej czwórki będzie miał najwięcej do powiedzenia.

Do powiedzenia, czyli do stworzenia – wiele z tego, co bohater przekazuje werbalnie, za chwilę znajduje swoje odzwierciedlenie w zachowaniach pozostałych postaci. Słowo jest motorem napędowym akcji, bez niego nie dzieje się nic, co się dzieje. Jednak nie jest to Słowo – ta biblijna, boska potęga, która zapoczątkowała akt kreacji. Tutaj wszystkie wypowiedzi przefiltrowane są przez sito pamięci, On nieraz zastanawia się, jak dokładnie przebiegały zdarzenia, kto co zrobił i powiedział. Dlatego słowo bohatera jest ułomne, ciągle zagrożone fałszem, a widz nigdy nie może być pewien, która wizja przeszłości jest ostatecznie najbliższa rzeczywistości.

Otwiera to pole dla wielu niezmiernie intrygujących pytań, których przykłady wymieniłem powyżej. Niestety, reżyser nie drąży tematu, ślizgając się jedynie po wzburzonej tafli wątpliwości i zagadek, bojąc się zanurzyć choćby na chwilę w odmętach i tym samym pozostawiając dzieło niejako niedokończonym. Podążając dość wiernie za fabułą Małej Apokalipsy Tadeusza Konwickiego nie wydobywa z niej żadnych ciekawych sensów – ot, na przykład obsadzenie czterech aktorów w jednej roli owocuje jedynie banalną konstatacją niedostatków pamięci. Co więcej, Marmarinos był w stanie zniszczyć również i to, co zapowiadało się na wielką zaletę spektaklu, a więc wspomnianą sprawczą moc słowa i związaną z nią niepewność. Chcąc dokładnie opowiedzieć historię, każe postaciom zdawać niekończące się relacje ze spotkań, podróży, stanów psychicznych towarzyszących bohaterowi w ciągu dnia, którego ukoronowaniem ma być jego samospalenie pod Pałacem Kultury i Nauki. W potokach słów płynących ze sceny nie ma oczywiście nic niestosownego, pod warunkiem, że nie są jedynie czystą deskrypcją, w której emocje i osobiste przeżycia jednostek są tylko niechętnie ujawnianym rewersem. Ocean detali, niezbyt odkrywczych przemyśleń, niezapamiętywalnych imion wylewa się na widownię, przełamując wały przygotowane nawet przez najbardziej wytrzymałych i koniec końców powodując przesyt i obojętność.

A może ratunkiem dla spektaklu okaże się wykorzystanie Placu Defilad? Niestety, kilka manekinów ustawionych przed wejściem do teatru w czasie antraktu to gorzko rozczarowująca kulminacja życzliwie zaciekawionego, dwugodzinnego oczekiwania. Przestrzeń publiczna pozostaje niewykorzystana, tak samo jak niewykorzystany pozostaje wątek publicznej pamięci, związku przeżyć bohatera z historią, co miało być jednym z głównych tematów Placu: Apokalipsy. Historia pojawia się co prawda na ekranie stojącego w głębi sceny telewizora i w kilku monologach, jednak poza tym jest dość skrzętnie spychana na dalszy plan. W tym kontekście dziwi epilog sztuki. Monolog Macieja Szarego parodiujący przemówienie typowe dla Zjazdu PZPR w zamierzeniu miał chyba wykpiwać wszelkie próby ustanowienia spójnego historycznego dyskursu, ale przez brak powiązania z całością osuwa się w ryzykowną błazenadę.

Choć, jeśli się dobrze zastanowić, błazenada to chyba jednak adekwatne podsumowanie tego zupełnie nieudanego spektaklu.

Robert Mróz
Teatrakcje
11 maja 2011
Portrety
Janusz Kijowski

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia