Uderzenie wibrującej pięści

"Wejście Smoka. Trailer" - reż. Bartosz Szydłowski - Teatr Łaźnia Nowa

"Wejście smoka Trailer" w Łaźni Nowej przypomina mi piosenkę "Ja jestem King Bruce Lee Karate Mistrz" Franka Kimono. Na kanwie kinowej legendy powstała satyra na popkulturę. I do tego momentu jest nieźle.

Jesteśmy na castingu do najsłynniejszego bodaj filmu z Brucem Lee w roli głównej. Karatecy pokazują, na co ich stać, rozgrzewają się. Zaraz się zacznie. Ale jak to na castingach bywa, roi się tu też od rozmaitych uzależnionych od sławy postaci. Jest podstarzały playboy, Murzyn i... niebieski chłopak wcielający się w postać ślimaka. I wreszcie wchodzi Bruce (Jan Peszek). Od tej pory zaczyna się ciąg luźnych scen, nawiązujących do fabuły filmu. Jest turniej karateków na wyspie, tajemnicza śmierć. Znajdujemy się na zapleczu produkcji, w życiu prywatnym bohaterów. O tym, że to wciąż tylko film, przypominają scenarzysta i reżyser.

Chciałbym być karateką, żeby móc ten spektakl roztrzaskać jak pokazową deskę, "która nigdy nie oddaje". Umownie podzieliłbym go na dwie części. W pierwszej oglądamy satyrę na kult celebrytów, mediów biegnących w stronę głupoty. Casting jest tego dobrym przykładem. Obok znakomicie przygotowanych karateków oglądamy tzw. kosmitów, ludzi z własnego świata, którzy przekonani są, iż w ich przyszłość wpisane jest zostanie gwiazdą ekranu. I niewiele ich zniechęca. Gdy scenarzysta zwraca im uwagę, że to nie jest program w stylu "Mam talent!", a celem poszukiwań jest znalezienie karateków do filmu, a nie piosenkarzy, podstarzały playboy w szlafroku jest gotowy - wystarczyło zmienić repertuar Rynkowskiego na Franka Kimono. Gdy wygina się i mizdrzy do publiczności w rytmie "Ja jestem King Bruce Lee Karate Mistrz", granica żenady zostaje przekroczona... Głupota się sprzedaje, i to całkiem nieźle.

Ten spektakl dobrze pokazuje, skąd to się bierze. Każdy, kto choć trochę zna świat telewizji wie, że castingi, które oglądamy na ekranie, to odpowiednio dobrani ludzie. Z tysięcy wybiera się tych zdolnych i tych, którzy żenującym pokazem wzbudzą rechot widzów.

Podobnie zresztą jest z kultem idoli, wyśmianym w spektaklu. "Wejście Smoka" i Bruce Lee stali się elementami popkultury. Powiedzenia z filmu, żarty z Bruce\'a Lee, nawet tytuł stały się wyrażeniami, które kiedyś znał każdy. Dziś często nawet zatarł się ich pierwotny kontekst. Ale ten idol miał też drugą twarz. Wcale nie był dobrym ojcem, nie odwracał się plecami do alkoholu. Łatwiej było mu walczyć ze złem na ekranie niż w życiu rodzinnym. Popkulturowy wizerunek prawdziwe historie skrył jednak na drugim planie, za kurtyną, w garderobie wielkiej gwiazdy. To spojrzenie - z przymrużeniem oka - na zaplecze również wydaje się ciekawe.

Gdy jednak z "twarzy" spektaklu znika ironiczny uśmiech - znika też jego największy atut. Próba opowiedzenia o trudnych relacjach ojciec - syn nie jest czytelna. I - co gorsza - jest nieprzekonująca. W spektaklu nie można zmieścić wszystkiego. Mam wrażenie, że poszło reżyserowi, Bartoszowi Szydłowskiemu, za łatwo. Właściwie potencjał, który tkwił w tym, że grają tu dwa pokolenia Peszków, w ogóle nie został wykorzystany. Choć też zdaję sobie sprawę, że dla jego pokolenia dużo bardziej niż dla mojego taki spektakl, to próba rozliczenia z własnym dorastaniem, młodością upływającą w cieniu Bruc\'ea Lee. Ta wibrująca pięść mogła uderzać dużo bardziej.

Łukasz Gazur
Dziennik Polski
27 września 2011

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia