Umarł król, niech żyje król!

"10.04" - reż. A. Rodionow, K. Kopka, M. Maszt - Teatr Ad Spectatores

A dwór się śmieje... Ten spektakl miał być kolejną katastrofą, do której doprowadza błąd człowieka. Co ocalało? - Cyniczny realizm i wiwisekcja samoudręczenia trudnym tematem

Ciekawe, jaki sen prześladował proboszcza parafii p.w. Najświętszej Maryi Panny Wspomożenia Wiernych w Rumii, Olivera Stone\'a, Janusza Dymka, reżyserkę spektaklu Słodko-kwaśny. Zastanawiam się nad tym, bo przecież miał miejsce dzień, w którym wstali rano, a w jakiś czas później zrealizowali swoje autorskie projekty, nawiązujące do katastrofy, kolejno: WTC, Smoleńskiej, czy tej w Czarnobylu. Jakkolwiek to nie zabrzmi, do grona wymienionych osób dodać należy Macieja Masztalskiego, który w premierowym spektaklu teatru Ad Spectatores „grał” wizjonera. To, czy „grał” , poddaję w wątpliwość, bo mam przesłanki ku temu, by sądzić, że w istocie posiada pewne zdolności nadprzyrodzone. Spełnił się sen, o którym opowiadał Maciej (jeden z bohaterów), reżyserowany przez samego Masztalskiego. Spełnił się, powiadam zaprawdę, tyle że nie temu, który go śnił. Koszmar urzeczywistnił się twórcom pamiętnego Grobu Pańskiego w makiecie Tupolewa. Księża z parafii w Rumii istotnie musieli zmierzyć się z tym, czego „obawiał się” Masztalski – z kontrowersjami wzbudzonymi wśród wiernych/odbiorców.

Odcinanie kuponów
 
I tak właśnie, podczas gdy jedni śnią na jawie swe ohydki, inni odcinają kupony od sprzedanych biletów. Wieść gminna niesie, że 10.04 to spektakl o katastrofie smoleńskiej, projekt wpisujący się w konwencję teatru dokumentalnego. Co więc sprawiło, że spotkał się z owacyjnym przyjęciem publiczności?

Otóż, nie musiał to być ani cud, ani pomroczność jasna. Juliusz Kleiner stwierdził, że „dramatyczne ściśnienie życia w ciasne ramy czasu określonego i w ciasną przestrzeń sceny zmusza do intensywności ukazanych przebiegów, do kondensacji i do selekcji zmian najważniejszych – więc teren zmian o doniosłości istotnej dla życia jest jedynie właściwym terenem, więc uprzytomnione mają być widzom i słuchaczom zmiany losu. I tylko ta scena jest dramatyczna i ma na deskach teatru bezwzględne prawo bytu, której wynikiem jest zmiana losu osób czy zbiorowości należących do świata danej rzeczywistości teatralnej”[1]. Nie twierdzę, że spektakl 10.04 zmienił naszą rzeczywistość. W końcu warszawski teatr odgrywał już swoją wersję tej historii. Nowością nie jest nawet ironiczny sposób mówienia o tym, co stało się w Smoleńsku. Spektakl 10.04 nie zmienił naszej rzeczywistości teatralnej, natomiast 10.04 (jako moment historyczny) wywrócił do góry nogami rzeczywistość polityczno-społeczną, a czasem niestety – prywatną.

Problem jednak w tym, by zrozumieć, że powodem powstania tej sztuki nie była sama tragedia, a wszystko to, co zostało o niej powiedziane. Cały ten klimat tragifarsy jest właściwie opowieścią o tym, na co my – jako społeczeństwo – nie wyrażamy zgody. Nikt nie chce bezcześcić pamięci. Ale sposób, w jaki chcemy pamiętać i jak chcemy pamiętać, to kwestia smaku. A ten spektakl jest bardzo niesmaczny właśnie dlatego, że o niesmaku opowiada.

Jest jeszcze coś, co usprawiedliwia pojawienie się 10.04 w repertuarze wrocławskich teatrów. Otóż, zwłaszcza teraz, w czasie premiery – na krótko przed wyborami parlamentarnymi, spotykamy się z nowym zjawiskiem, jakim jest t a b u katastrofy smoleńskiej. Obecny „status medialny” tej sprawy sprowadza się wyłącznie (prócz kolejnych informacji wyjaśniających okoliczności wypadku) do dziennikarskich i politycznych dywagacji na temat tego, ile mogą stracić, a ile zyskać ci, którzy zechcieliby „posłużyć się” tą sprawą w kampanii wyborczej. Ad Spectatores brutalnie zburzyło wizję małej stabilizacji. Czyż nie taka właśnie jest rola teatru? Można mówić, że za cenę podeptanych uczuć. Można tak mówić, a nawet przyznawać rację. Tyle tylko, że już Andy Warhol kazał nam patrzeć na puszkę zupy – dzieło artystyczne, pytając: podoba się wam moja sztuka? Nie? W takim razie marna nasza rzeczywistość; bo ja maluję tylko to, co widzę.

 „Przewodnik plątania uroczego z błahym”
 
O ile nie myli mnie mój zmysł zwiadowcy, to wszystko wskazuje na to, że podczas trwania prób do premiery, jeden z publicystów Krytyki Politycznej postanowił zrealizować w swoim artykule ideę ekranizacji raportu Millera[2]. Odsyłam do lektury tekstu, gdyż daje on próbkę tego, czego możemy spodziewać się po spektaklu grupy Ad Spectatores. A przyznać trzeba, pomysły Rodionowa, Kopki, Masztalskiego i Ficowskiego dorównują tym, które mogłyby zalęgnąć się w głowie Bay\'a, Godarda, Greenaway\'a, czy Zanussiego.
 
Rashomon. Antybaśń może nie tyle otwiera przedstawienie, co jest dla widza pierwszą właściwą porcją tej (dosłownie) osnutej mgłą historii. Epizod Andrzeja Ficowskiego jest wymarzonym mocnym początkiem. Po pierwsze, jest to jedyny epizod, który nie został stworzony techniką verbatimu, czyli dosłownego zapisu rzeczywistości. Po drugie, wyróżnia się zabawna i charakterystyczna postać Romana, w tej roli Paweł Kutny uwodzi, jak przystało na przewodnika wycieczek, oraz hipnotyzuje publiczność, korzystając z umiejętności jasnowidza/wróżbity. Krótko mówiąc, ten bohater jest wszystkim na raz i każdym z osobna. To z jego ust padają kwestie najzabawniejsze oraz te, które mają budzić nie śmiech, a refleksję. Roman nie jest moralizatorem, ale w społeczeństwie wyjątkowo zdeprawowanym (bo ubawionym z rzeczy strasznych) i schamiałym (nadal piszę o rzeczywistości Romana, która podobnie jak on – jest fikcyjna) broni prymitywnych cnót.

I tym sposobem w całym spektaklu zaczyna szaleć burza niskiej chęci bagatelizowania wszystkiego, co godne. Jego imię świetnie koresponduje z tytułową bramą Rashomon z filmu Kurosawy. Roman zdaje się jednać w sobie tłumy ludzi, jest również swoistym przejściem między światami, bo jako medium przywołuje postać zmarłego w wypadku lotniczym Króla (Arkadiusz Cyran). Mąż stanu zwierza się swemu powiernikowi z uczucia ciężkiej, żelaznej kurtyny opadającej na myśli; ma wrażenie jakby w chwilach zwątpienia było ich dwóch. Panowie w towarzystwie (istotnie)„dwóch wojskowych Stasiów” (Rafał Kwietniewski i Michał Wielewicki) rozprawiają o „mierze pazerności na przeszłość”.

W miarę upływu czasu trwania „seansu spirytystycznego” potykamy się o prawdziwe kamienie milowe tego spektaklu. Jednym z nich jest deklamacja siedemnastego Artykułu Henrykowskiego. To w tym momencie Król zostaje symbolicznie postawiony przed własną niewiedzą. Zdaje się, że Król-Duch nieświadom jest swojej przewiny tak, jak nieświadom jest znaczenia słów, które dumnie przywołuje z pamięci. Przy okazji tej recytacji zostaje postawiona jeszcze jedna kwestia. Postać przywołanego ducha Króla musi odnaleźć się wśród wspomnianych przez żołnierzy „samobójców wysokiej rangi”. Okazuje się, że my – Polacy – „mistycy stania, chorzy na depresję” musimy nauczyć się żyć po samobójczej śmierci naszych wielkich: ułana Henryka Długoszowskiego i Wandy – topielicy, co nie chciała Niemca. Ten epizod to najlepsze, co mogło przytrafić się temu spektaklowi. Istny majstersztyk jeśli chodzi o dialogi i prowadzenie akcji. Jedynym niedociągnięciem wydaje się być scenografia. Nie przekonała mnie do siebie Matka Boska Odlotowa w dżinsach. Cóż, może dlatego, że jej pojawienie się było jak grom z jasnego nieba – nieoczekiwane, nieuzasadnione i hałaśliwe.

O wszystkim, co nastąpiło po pierwszej części nie mogę powiedzieć złego słowa. Odsłona druga, czyli Monologi spod Riazania. Verbatim zasługuje nawet na hymn pochwalny, a to z tego powodu, że część ta w całości poświęcona jest relacjom polsko-rosyjskim, krytyce tego, co jednym razem bywa rusofilią, a innym - rusofobią. Aleksander Rodionow rozpisał historię filmu Uśmiech, która w swym parabolicznym sensie opowiada o tym, że relacje między dwoma bliskimi sobie geograficznie i mentalnie narodami układają się jak dwa magnesy o tych samych ładunkach. Głównie się odpychamy. A kiedy już wydaje się nam, że wzajemne poznanie staje się coraz bardziej realne, że uda się przewieźć jedyną kopię Uśmiechu z Rosji do Polski, z Polski do Rosji, to ostatecznie ta wymiana i tak nie dochodzi do skutku, jakby nie miała prawa się udać. Coś zawodzi. Coś rozbija się o ziemię.

Tutaj nastaje bardzo gruba kreska estetyczna, a dopiero po niej część III spektaklu. Krzysztof Kopka, reżyser epizodu Kwiaty i znicze jest dla mnie kandydatem na stanowisko dyrektora teatru, który ktoś kiedyś nazwał rozsadnikiem zepsucia. Cytując dalej, widzowie rozsiadają się w krzesłach i psują się na potęgę. Cynizm niszczy do reszty zwątlałe poczucie humoru, moralności i uczciwości widzów. Pulweryzator z marką rosyjską rozpyla przyprawiony mdłym zapaszkiem kwas siarczany, żrący i wypalający ostatki sumienia. Koniec cytatu. A z czegóż można tak, aż tak zaśmiewać się w głos? Ano, z siebie. W tej odsłonie grupa aktorów (w tej roli grupa aktorów Ad Spectatores) dowiaduje się o tragicznym locie z 10.04. Co więcej, rozgrywa się przed nami historia podróży polskiego studenta. Rzecz dzieje się w Kanadzie, w Toronto. Taksówkarzem jest Pakistańczyk. W swoich rolach genialnie sprawdził się Arkadiusz Cyran. I może tylko dopowiem jeszcze, że „wielka tragedia się zdarzyła”. „Wielka tragedia”, kwiaty i znicze.

W nadziei na to, że najlepiej zapamiętam początek spektaklu utwierdził mnie epizod końcowy. I mówię to wcale nie dlatego, że był tak kiepski. Wprost przeciwnie, suma początkowych i końcowych pozytywnych wrażeń pozwoliła mi zakwalifikować spektakl do tych udanych. Maciej Masztalski reżyserując część Fakty zapomniane sięgnął po udany, choć nieco zachowawczy wybieg teatralny, mianowicie tworzenie spektaklu o tworzeniu spektaklu. Tym sposobem nie pozbawił publiczności kolejnej dawki humoru, co więcej – zręcznie pokazał, że mógł utrzymać klimat okrutny i rozliczający rzeczywistość z jej ułomności, ale uwaga – nie zrobił tego. Podejrzewam, że nie zrobił tego dokładnie z tych samych powodów dla których mógł to uczynić. Otóż, kiedy ma się tę dowolność, dobrze jest nie wykorzystywać pełni swoich możliwości. W przeciwnym razie mogłoby się okazać, że postmodernizm zwalczamy postmodernizmem, na anginę najlepsze są lody, a jedyne lekarstwo na nieszczęśliwą miłość to klin klinem. Czasem się udaje, a czasem nie (taki Klin Joanny Chmielewskiej, na przykład, zupełnie się nie udał, a Fakty zapomniane Masztalskiego – bardzo).

Nie chciałabym, by ten przewodnik po spektaklu stał się poradnikiem do interpretacji. Spieszę donieść, że 10.04 to twór czytelny, a w dodatku wyposażony w poduszkę bezpieczeństwa – objaśnienia reżyserów, dostępne na witrynie internetowej[3]. Cztery etiudy połączone ciągle powracającą historią wnuka Tupolewa (Alexy Krizewsky) są formą dzięki której wybrzmiewa nie tylko czarny humor wymierzony przeciwko tym wierzącym w spisek, ale i autoironia, która karmi się pustosłowiem wychodzącym z ust tych pragnących zapewnień, że nic „złego” się nie stało i że wszystko już w porządku.

Klasyczna katastrofa sprawnego samolotu
 
Ten spektakl również miał być katastrofą, do której doprowadza błąd człowieka. Mówię to trochę przewrotnie, bo sama od początku miałam świadomość, że decyduję się na spektakl, który będzie mnie bawił i choć byłam temu niechętna, to dobrze wiedziałam, że w przypadku 10.04 nie będzie ostentacyjnego opuszczania widowni i trzaskania drzwiami. Dlaczego? Bo Ad Spectatores przyzwyczaiło już do swojej formuły, w myśl której knują, robią, przepraszają za to, co zrodziło się w ich głowach, poprawiają, wystawiają, triumfują. Dzięki temu najwięcej oczekiwanych napięć i kontrowersji związanych z tematyką znajdujemy, uwaga – w treści spektaklu, a nie wśród zgorszonej publiczności, jak oczekiwali tego twórcy 10.04.

Oczywiście, zapewne znajdą się osoby niechętne. Ich stanowisko świetnie oddają słowa Piera Luigi Sacco (jednego z panelistów debaty, będącej częścią Europejskiego Kongresu Kultury). Otóż, według niego: „ludzie będą lepiej przygotowani na kontrowersję, gdy skończymy z pasywnym odbieraniem sztuki. Za ileś lat będzie to zwyczajne. Trzeba stworzyć warunki dla prawdziwej partycypacji w kulturze”. Wnioskując po reakcjach publiczności przybyłej na premierę, w większości udało się nam opanować odbiór tego rodzaju sztuki, która jeśli jest realizmem, to małym , ciasnym i nieprawdopodobnym zarazem. Jak to możliwe, że ten pomysł „chwycił”? Otóż, kluczem do sukcesu jest rodzaj zastosowanego humoru. Dialogi prowokują śmiech, który nazwałabym fizjologicznym. Nie mam tu na myśli rubasznie rechoczącego barytonu, gdybym miała - użyłabym pojęcia „niskiego humoru”, a tego nie uczyniłam. Ideą fizjologicznego humoru jest to, że zostaje on wyzwolony z ciała na zasadzie odruchu kolanowego. Jeśli tylko nasz układ nerwowy działa sprawnie, łydka „odskoczy” dając kopniaka jakiemuś wyobrażonemu psychiatrze. Podobnie jest z tym spektaklem; jeśli mamy zdrowy stosunek do tego, co stanowi jego problematykę, to po prostu wybierzemy się na niego, pamiętając o tym, że Maciej Masztalski zawczasu przeprasza tych, którzy mogliby poczuć się urażeni. Nie mogę stwierdzić, że sztuka chwilami śmieszy bardzo nieczułych ludzi i chwilami zasmuca bardziej wrażliwych, bo rozminęłabym się z prawdą o człowieku jako takim. Ten spektakl to cyniczny realizm i wiwisekcja samoudręczenia trudnym tematem. „Trochę bywa z nim jak z Józiem kawalarzem , co uderzył z figlów babkę młotkiem - i straszny był śmiech bo umarła”. Taki on szyderczy.

[1] J.Kleiner, Istota utworu dramatycznego [w:] J. Degler, Wprowadzenie do nauki o teatrze, dramat – teatr, tom I, s. 49
[2] Jakub Majmurek, Bay, Godard, Greenaway, Zanussi. Ekranizujemy raport Millera o katastrofie Smoleńskiej http://www.krytykapolityczna.pl/Serwiskulturalny/EkranizacjeraportuMillera/menuid-305.html [data dostępu: 13.09.2011]
[3] Informacje na temat spektaklu 10.04 dostępne na stronie internetowej teatru Ad spectatores http://www.adspectatores.art.pl/index.php?site=194 [data dostępu: 13.09.2011]

Aneta Ilnicka
Wywrota.pl
19 września 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...