Urok półprawdy prawdziwej
„Parady" - aut. Jan Potocki - reż. Radek Stępień i Michał Świechowski - Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie - Zamek w Łańcucie„Parady" - aut. Jan Potocki - reż. Radek Stępień i Michał Świechowski - Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie - Zamek w Łańcucie
Czym kusi zaprzeszłe dziełko kosmopolity, ekscentryka, badacza, w szlachetnym znaczeniu awanturnika, który pożegnał rzeczywistość odpiłowaną z cukiernicy srebrną kulą wystrzeloną z pistoletu? Szansą pobrylowania w marzycielskiej przestrzeni? Pobawienia językiem starym jak pergamin? Pokazania poprzez urokliwe szkiełko półprawdy odrobiny prawdy zawsze prawdziwej?
Potocki pisał „Parady" w roku 1792 na zamku w Łańcucie, proszony o to przez Izabelę z Czartoryskich Lubomirską. Na tle utworów pisanych i granych w takich rezydencjach te kilka miniatur wyróżnia literacka klasa, cięty dowcip, subtelna ironia i kpina z własnego środowiska, groteskowość i mistrzowska żonglerka konwencją komedii dell'arte.
Trzeba śledzić uważnie akcję sceniczną chcąc wyłowić z potoczyście płynących zdań słowne kalambury i prawdziwie ironiczny dystans wobec podrobionej włoskiej dell'arte. Jeśli lepiej się dosłuchać i dopatrzeć dostrzec absurd, groteskę i satyrę na konwenanse, ludzkie słabości i lęki.
Stępień i Świechowski mają niecodzienną szansę skorzystania z przestrzeni dla której i w której zostały napisane „Parady" - scenerii Zamku w Łańcucie. Niegdyś rezydencji Potockich i Lubomirskich, własności i siedzibie Izabeli z Czartoryskich Lubomirskiej, autorki pomysłu i wiodącej aktorki „Parad", które pierwotnie zaistniały w zamkowym Teatrzyku z roku 1792, perełce architektury rokokowej.
To sprawia, że spektakl Stępnia i Świechowskiego zyskuje walory o których innym by się nie śniło. A widzowie - zostajemy przeniesieni dość łatwo do zaprzeszłego świata dworskiej galanterii, zabawy i uwikłani w pełną błyskotliwej satyry ponadczasowo gorzką refleksję nad ludzką naturą.
To taka odrobinę metafizyczna wizyta złożona Izabeli z Czartoryskich Lubomirskiej, dla której (była jego teściową) Jan Potocki - pisarz o lekkim piórze i filozof powabnej myśli - stworzył „Parady". Choć sławę zyskał „Rękopisem znalezionym w Saragossie", powieścią na modłę persko - arabską pisaną w układzie szkatułkowym (z jednego wątku wysnuwają się kolejne, z tych kolejne itd.), którą Wojciech Has przeniósł na ekrany kin, powierzając Zbyszkowi Cybulskiemu rolę przeżywającego niesamowite przygody kapitana Alfonsa von Wordena, po części alter ego Jana Potockiego.
To także wyjątkowa szansa dla widzów oglądać „Parady" tam, gdzie samo miejsce stanowi część opowieści - można nie tylko współuczestniczyć, ale i przenosić się w czasie. Stępień i Świechowski każą nam jakiś czas przebywać w zamkowej sali balowej, gdzie tuż za ścianą widać przez uchylone drzwi salkę i scenkę Teatrzyku księżnej Izabeli, dla którego Jan Potocki pisał „Parady, po czy prowadzą do zamkowej powozowni by za jakiś czas z powrotem sprowadzić do sali balowej.
W części pierwszej uczestniczymy w nudach socjety, które każą księżnej Izabeli zachęcić Jana Potockiego do napisania i rozpisania „Parad" na krewnych dla podniesienia temperatury nastrojów. Życzenie zostaje spełnione, uczestniczymy w próbach pierwotnego spektaklu, w których literacko fikcyjne półprawdy sceniczne mieszają się z prawdami życiowymi.
Część druga w powozowni, to już jawa czy sen? Jesteśmy świadkami czegoś na styku prywatności i gry, scenicznej czy życiowej? Postaci historycznych, czy aktorów występujących, tu i teraz? Nie wiemy, gdzie początek, gdzie koniec, życia i sceny, gdzie prawda i nieprawda? W postaciach otwierają się zabliźnione rany, zaogniają wygasłe uczucia, wychodzą na wierzch zadawnione urazy, złości, zawiści i nienawiści.
Część trzecia, znowu w sali balowej. Wszystko okazuje się snem. Wszystko to było w chorej, depresyjnej wyobraźni Jana Potockiego. Żart, kpina? Z leciwego tekstu „Parad", z nas? Może sen na jawie? Może to sam Jan Potocki, z właściwą sobie ironią ukazuje nam absurd konwenansów wszelkich i ponad czasem? Wyśmiewa hipokryzję, próżności i lęki?
Wśród scen z „Parad" znajdziemy „Zakochanego Gila" - zagubionego na powierzchni świata, „Kasandra literata" - satyrę na środowisko, w którym liczą się układy nie talent, czy „Podróż Kasandra do Indii", opowieść o ślepym podążaniu za modą.
Oprawa scenograficzna Łukasza Mleczaka subtelnie podkreśla atrybuty kolejnych miejsc akcji, fantazyjne i nacechowane pikanterią są kostiumy, świetnie potęgujące wyrazistość gry aktorów i nawiązujące do pierwowzorów klasycznych, choć są współczesną wariacją na ich temat.
Marioli Łabno-Flaumenhaft w roli Izabelli z Czartoryskich Lubomirskiej, Maciejowi Karbowskiemu - Jana Potockiego, Robertowi Żurkowi - Louisa Hectora Honoréa Maximea de Sabrana, Pawłowi Gładysiowi - Aleksandra Antoniego Sapiehy, Aleksandrze Perek - Anny Sapieżyny z Zamoyskich, Kai Kozłowskiej - Żygadło - Rozyny i Piotrowi Napierale - Pietrka, ten spektakl daje wspaniałą szansę bawienia się na granicy prawdy i półprawdy - korzystają i radzą sobie z tym znakomicie. Także okazję do zaprezentowania bogactwa środków aktorskich, sprawdzianu lekkości i wyczucia parodii.
„Parady" Stępnia i Świechowskiego, to spektakl barwny, żywy, zrobiony z kulturą słowa. Stykamy się z dziełem dawnym i niezbyt znanym, wychodzimy olśnieni świeżością. Przedstawienie kipi od błyskotliwych dialogów, żartów scenicznych, groteskowego dowcipu, frywolnego humoru, gier słownych i komicznego absurdu.
Jan Potocki pożegnał życie nagle i bezceremonialnie, gwałtownie szukając sposobu, jak to zrobić. Utalentowany, łaknący życia, żył w tempie szalonym, goniąc nowe wyzwania.
Urodzony na kresach Rzeczpospolitej, wychowywany i kształcony w Szwajcarii i Paryżu, mówił, pisał i myślał po francusku. Z polszczyzną zetknął się w Warszawie w roku 1778, już jako kilkunastolatek. Mówił biegle ośmioma językami, znał Turcję, Egipt, Maroko i Kaukaz. Walczył z piratami na Morzu Śródziemnym, badał przeszłość Słowiańszczyzny, był pierwszym Polakiem, który wzniósł się w powietrze balonem, z ekspedycją do Chin po drodze badał języki, obyczaje i przyrodę - spisał to po francusku.
W roku 1815 powrócił do rodzinnego majątku na kresach by popełnić samobójstwo dręczony depresją i melancholią - strzałem w twarz z pistoletu, który załadował prochem i srebrną kulką odpiłowaną od wieczka cukiernicy. Pochowany został w sieni kościoła w Pikowie pod Winnicą, z którego zostały już tylko opuszczone ruiny i do którego nie zagląda już nikt i z daleka omijają rosyjskie rakiety.
Żył, i umarł, niezwykle efektownie. Nieprawdaż?
__
Zdjęcia Wit Hadło