Uwierzyć w Pucciniego

"Cyganeria" - reż. Maciej Prus - Opera Nova w Bydgoszczy

W programie Cyganerii Pucciniego w reżyserii Macieja Prusa, wystawianej w bydgoskiej Operze Nova, Józef Baliński pisze: "Próżno szukać drugiej opery, której bohaterowie musieliby się tyle namarznąć i tak zakaszleć jak w Cyganerii"

Najpierw w wynajmowanym mieszkaniu marznie gromadka artystów-lekkoduchów, którzy z braku opału muszą palić w piecu swoimi dziełkami. Marznie też młoda dziewczyna nazywana przez wszystkich Mimi, która przychodzi do ich mieszkania, bo zgasła jej świeca, a nie ma jej od czego odpalić, i zakochuje się w jednym z nich. Głośny gruźliczy kaszel zdradzi obecność ukrywającej się przed ukochanym Mimi w trzecim obrazie opery. W obrazie czwartym – zmarznięta Mimi, porzucona przez swojego Rudolfa, znów znajdzie schronienie w mieszkaniu młodych artystów i tam, kaszląc, umrze.

Kaszel, drżenie z zimna i chuchanie w zmarznięte dłonie to w Cyganerii coś więcej niż tylko wzmocnienie melodramatycznego efektu czy budowanie atmosfery. Ciągłe zziębnięcie to przecież przedłużenie świata, w którym przyszło żyć bohaterom opery – świata, w którym artystów nie stać na opał, a młode kobiety muszą sprzedawać się miejscowym bogaczom, żeby mieć pieniądze na leczenie wyrosłych z nędzy chorób. Zbyt dużej części tego świata nie można było w Cyganerii bezpośrednio pokazać, bo nie pomieściłaby go ani scena, ani konwencja operowa – pozostały więc rozcieranie zmarzniętych rąk i kaszel jako pars pro toto mrocznej strony Paryża XIX wieku.

Cała rzecz jednak w tym, że w inscenizacji Prusa kaszlu i drżenia z zimna właściwie prawie zupełnie brak. Młodzi artyści nie wyglądają na zbyt zabiedzonych, a Mimi przez większość czasu nie wygląda na chorą. Kaszle (cicho i delikatnie) wyłącznie wtedy, kiedy bezpośrednio wymaga tego od niej libretto. Mało tu zimna i choroby, ale mało też wszystkiego, czego przejawem są u Pucciniego. Nie ma obskurnego mieszkania, nie ma kolorytu paryskiej ulicy, nie ma atmosfery rodem z dziewiętnastowiecznej fotografii, ani nawet stylowego wnętrza dekadenckiej kawiarni.

Może najlepszą ilustracją pomysłu Macieja Prusa na Cyganerię jest pierwsza odsłona świetnej scenografii Pawła Wodzińskiego w początkowym obrazie opery: na ogromnej bydgoskiej scenie wisi, otoczone zupełną ciemnością, wielkie pudło sterylnego, biało-kremowego pokoju artystów. Kilka krzeseł, stół, sztalugi i piec – elementów wystarczająco dużo, żeby stworzyć przestrzeń dla bohaterów, i wystarczająco niewiele, żeby wciąż pozostawała nieco abstrakcyjna. Za oknem, przez które bohaterowie od czasu do czasu wyglądają, panuje cisza i ciemność. To przestrzeń, w której liczą się nie realia, tylko myśli i uczucia.

To ciekawy wybór również o tyle, że dwie poprzednie ważne polskie inscenizacje Cyganerii – w reżyserii Mariusza Trelińskiego i Agaty Dudy-Gracz – kładły ogromny nacisk właśnie na kwestię realiów. Oboje reżyserzy przejęli się tym, że dziewiętnastowieczny Paryż może być dla widza z początku naszego stulecia miejscem zbyt egzotycznym. Przełożyli rzeczywistość dawno minionej Dzielnicy Łacińskiej na język znanego mu świata, umieszczając akcję Cyganerii we współczesnym mieście – albo w jego oświetlonym neonami centrum (Treliński), albo tam, gdzie światło neonów już nie sięga (Duda-Gracz). Prus ma podobny punkt wyjścia – bo najwyraźniej uznaje, że przywiązanie do historycznych realiów jest raczej balastem niż pomocą – ale zupełnie inny punkt dojścia. Kiedy pozbywa się konkretnych realiów, nie widzi potrzeby znajdowania na ich miejsce zastępstwa. Problemy bohaterów Trelińskiego i Dudy-Gracz mają swoje źródła w społeczeństwie, w którym przyszło im żyć, a dla Prusa Cyganeria nie jest historią o społeczeństwie, tylko historią o miłości.

Scenografia Wodzińskiego tych wytycznych trzyma się konsekwentnie. Kiedy akcja przenosi się z mieszkania artystów na ulicę, wiszący w powietrzu pokój odpływa w górę, a oczom widzów ukazuje się ogromny zespół rusztowań połączonych schodami, po których przepływają tłumy ludzi. To dawny Paryż wyzuty i z paryskości, i z dziewiętnastowieczności. Liczy się nie geo- i historiografia, tylko to, że bohaterowie Pucciniego poruszają się w skomplikowanej i wypełnionej gromadami innych ludzi przestrzeni, próbując się w niej wzajemnie odnaleźć i zrozumieć. I że im się to nie udaje.

Maciej Prus nie ma w zwyczaju zmuszać wystawianych przez siebie tekstów do przekazywania treści, które sam narzuca. Stara się raczej stworzyć jak najlepsze warunki do tego, żeby utwór dobrze zaistniał na scenie. Takie było też chyba założenie stojące za bydgoską Cyganerią – rdzeniem jest tu prosta historia o miłości, którą trzeba wydobyć i oderwać od konkretnych realiów oraz tez, które mogłyby się w związku z nimi rodzić.

Ograniczona do takiego rdzenia Cyganeria koncentruje się na emocjach i relacjach między postaciami, a wobec tego kluczowe staje się aktorstwo. W spektaklu Prusa mieni się wieloma odcieniami. Trochę mniej ciekawie wypadają fragmenty melodramatyczne, w których w operze siłą rzeczy trudno uciec od widowiskowych, ale wielokrotnie już widzianych, konwencjonalnych gestów, za to świetnie udają się sceny, w których młodzi artyści zamknięci w zimnym mieszkaniu dowcipkują, albo po prostu wygłupiają się. Sceny wygłupów w libretcie Cyganerii są przecież klasą samą w sobie – choćby w momencie, kiedy bohaterowie decydują, że jedyny opał, jaki im pozostał, to dramat Rudolfa; to, jak się pali, przedstawiają jako jego zgryźliwą recenzję. U Prusa wesołość aktorów jest spontaniczna, piękna i zaraźliwa. Zwłaszcza w scenie potańcówki z samodzielnie fałszowaną przez nich muzyką – wtedy zawieszony w powietrzu pokój aż drży od ich podskoków (można się nawet obawiać, czy za moment nie spadnie).

A co z historią o miłości Mimi i Rudolfa? Jak prezentuje się na scenie nieprzybrana malowniczymi obrazkami Paryża? W swojej inscenizacji Duda-Gracz obawiała się chyba tego, że król okaże się nagi, i pododawała symboliczne wątki i postaci, mające przekonać widza, że nie ogląda tylko banalnej historyjki miłosnej, jakich wiele. Bo przecież, prawdę mówiąc, fabuła Cyganerii jest zlepkiem obiegowych motywów – artysta-lekkoduch, umierająca na gruźlicę kobieta upadła, rozstanie kochanków, którzy postanawiają się zejść dopiero, kiedy jest już za późno... Obawa przed tego rodzaju fabułą i tekstem jest chyba naturalna u reżysera teatralnego, który boi się, czy będzie w stanie zrealizować głęboki spektakl na podstawie banalnego schematu. W tym przypadku Prus zachowuje się jednak jak rasowy reżyser operowy, który wie, że słowa i wydarzenia na tej akurat scenie bywają dużo mniej ważne od muzyki, w której są przekazywane. Nie chce za wszelką cenę dokładać widzialnej głębi i ekspresji tam, gdzie je można usłyszeć.

Jeśli chodzi o to, co w Bydgoszczy można usłyszeć, to młodzi śpiewacy spisują się w swoich rolach bardzo dobrze. Można jednak na pewno mieć zastrzeżenia do dwóch kwestii. Po pierwsze, bardzo często są zagłuszani przez orkiestrę, która w wielu momentach gra odrobinę za głośno. Po drugie, w Cyganerii jest sporo fragmentów, w których kilka postaci śpiewa równolegle, a w bydgoskiej inscenizacji również tutaj pojawiają się problemy z wyważeniem głośności – jedna partia nierzadko zupełnie zagłusza pozostałe.

Odrzucając dekoracyjne paryskie realia i każąc bohaterom Cyganerii poruszać się w oszczędnie skonstruowanych, trochę abstrakcyjnych przestrzeniach scenografii bydgoskiego przedstawienia, Maciej Prus i Paweł Wodziński wykazali się przede wszystkim głęboką wiarą w samego Pucciniego i w to, że jego opera – pozbawiona scenicznych ozdobników i historycznego sztafażu – pozostaje piękna i silna. Pucciniemu nie zaufała nie tylko Duda-Gracz, ale, paradoksalnie, chyba również ci krytycy bydgoskiego spektaklu, którzy narzekali na brak historycznego kolorytu. Zupełnie jakby fabuła, postaci i muzyka nie były w stanie się wybronić bez niego.

W bydgoskiej Cyganerii najsłabsze są te sceny, w których samym realizatorom brakuje wiary w to, co wystawiają – kiedy każą wejść na widownię orkiestrze wojskowej paradującej między fotelami albo kładą umierającą Mimi na eleganckiej, ozdobnej, mieszczańskiej wersalce, która najwyraźniej przybłąkała się tu z innego, bardziej cieszącego oko Paryża. A najlepiej jest wtedy, gdy ograniczają się tylko do budowania prostej przestrzeni, w której wybrzmiewa muzyka. Puccini nie nadużywa ich zaufania do siebie. Nawet kiedy się go wyrwie z historii, umieści w zawieszonym w pustce poza czasem białym pokoju – wie, co robić.

Paweł Schreiber
Teatr
25 sierpnia 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...