VERKAUFT!

"Riesenbutzbach. Stała kolonia" - reż. Christoph Marthaler - 5. Festiwal DIALOG-WROCŁAW

Sprzedali się własnym paranojom i obsesjom mieszkańcy Stałej Kolonii. Spektakl Marthalera do małego słoiczka pakuje kryzys, umieszcza go na półce pomiędzy absurdem i nonsensem, doprawia do smaku nutką ohydnego konsumpcjonizmu i zamyka w przysłowiowych czterech ścianach. Kropla po kropli, z natarczywą flegmatycznością dozuje łopatologiczne przesłania, raz po raz ukuwa to rozbrajającym humorem, to dezorientacją, by na koniec wbić bogu ducha winnej publiczności solidną szpilę w najmniej dogodne miejsce. Nie wiadomo tylko do końca, czy się z tego śmiać, przerażać się tym czy smucić.

Instytut Przemysłu Fermentacyjnego – krzyczy wielki napis u góry monumentalnej retro-scenografii (w tej roli znakomita Anna 
Viebrock). Masa przedmiotów: mebli, stolików i krzeseł z epoki, do których tak bardzo, niemalże dosłownie przywiązują się aktorzy, służy im to do użytku, to do zabawy. Szafa staje się drzwiami wejściowymi, a szuflada okazuje się być idealnym miejscem na głowę. I w ogóle, to kto powiedział, że balkon powinien znajdować się na zewnątrz, okno wychodzić musi na podwórko, a garaż to przechowalnia dla samochodu? Dom pod numerem 44B, w którym rozgrywa się akcja, jest jakby wywrócony na lewą stronę. Nawet nieproporcjonalnie wielka uliczna latarnia świeci tutaj w środku. Całego tego bałaganu pilnuje wyimaginowana firma ochroniarska i wątpliwej jakości system antywłamaniowy. Bo jak ufać rozstrojonemu czujnikowi, który włącza się, kiedy mu się podoba, czy stercie zwisających beztrosko kabli, wyrzuconych przez bezradnego wobec cudów techniki bohatera?

Riesenbutzbach to spektakl pełen zagadek. Niby na tacy podane mamy podstawowe znaczenia: że równi tak naprawdę nie jesteśmy, a wolni tym bardziej, że pieniądze szczęścia nie dają a do dóbr materialnych przywiązujemy zbyt dużą wagę. Różne stopnie wtajemniczenia, których rozpiętość nota bene przyprawia o ból głowy, a na których owe proste prawdy są przekazywane, łączą się ostatecznie w proste pytanie: czy to naprawdę wszystko? Czy t y l k o o to w tej zabawie chodzi? Czy naprawdę fakt spożywania winylowej płyty jest niczym więcej, jak… spożywaniem winylowej płyty? Znaki zapytania można mnożyć w nieskończoność.

Z innej strony patrząc, kuriozalny spektakl ucieszyć powinien wszystkich fanów twórczości wiedeńskiego reżysera. Chóralne śpiewy: od Beethovena po Bee Gees, kakofonicznie brzmiąca orkiestra, w której instrumentami są zarówno struny głosowe, jak również meble, garderoba, czy… ludzie, paradoksalnie, zaskakują swoją złożonością. Reżyser bardzo wysoko ustawia poprzeczkę swoim podopiecznym. Głosy bohaterów nadają przedstawieniu nierównomierny, lecz na swój sposób konsekwentny rytm; są potwierdzeniem jednej z tez, jaką Marthaler stara się przekazać: wszystko jest względne, a teraźniejszość tak naprawdę nie istnieje. 

Obojętność wobec rzeczywistości to zagadnienie, które w Riesenbutzbach podkreślane jest do granic możliwości. Groteskowość, jaką wywołuje, zdecydowanie poprawia humor i nieco przysłania moralno - diagnostyczną warstwę spektaklu. A ta, choć nie w stu procentach jasna – przeraża. Zbawienne rady jak oszczędzając ułatwić sobie życie, uniwersalna recepta w postaci naczelnego hasła etyki kantowskiej (tego o postępowaniu), niby zabawny, w istocie jednak dramatyczny kryzysowy pokaz mody, nawet te momenty spektaklu, w których przez wyczuwalnie długą chwilę pozornie nic się dzieje – wszystko to ma swoje uzasadnienie, a imię jego – współczesność. To chyba jej bohaterowie śpiewają bezimienne, donośne Happy Birthday.
Na początku spektaklu do stylowych mebli, które wkrótce znikną, jeden z aktorów przykleja karteczki z napisem sprzedane. Równie dobrze mógłby je przykleić każdemu na widowni. Marthaler swoim spektaklem udowadnia, że wszyscy jesteśmy verkauft.

Ewa Orczykowska
Gazeta Festiwalowa
17 października 2009

Książka tygodnia

Wyklęty lud ziemi
Wydawnictwo Karakter
Fanon Frantz

Trailer tygodnia