Video na scenie nie tworzy jeszcze postmodernistycznego spektaklu

rozmowa z Jerzym Limonem

z Jerzym Limonem rozmawia Joanna Barska

Joanna Barska: W tym roku rozmowa ta ma być podsumowaniem Festiwalu Szekspirowskiego, a nie jego zapowiedzią, zamiast planów i oczekiwań chciałabym porozmawiać więc o spektaklach, które mieliśmy okazję zobaczyć. Na początek zapytam o odczucia Pana jako widza, o zachwyty i zawiedzione nadzieje.

Jerzy Limon: Większość przedstawień widziałem „na żywo” na długo przed festiwalem. Tylko niektóre na DVD, więc odbiór w trzech wymiarach jest zawsze nowym, świeżym przeżyciem. Z tego punktu widzenia z pewnością węgiersko-rumuński „Ryszard III” zrobił bardzo dobre wrażenie. To świetny zespół. Pewnym zawodem było trochę wolnych miejsc na widowni. Nasi stali bywalcy nie zawiedli, ale sądzę, że w Polsce nadal nie zdajemy sobie sprawy z wysokiego poziomu teatru w Rumunii czy innych krajach byłego bloku wschodniego. Wśród młodzieży teatralnej, z kolei, wyraźne jest zapatrzenie w teatr niemiecki (gdzie, jak na ironię, wielu twórców uwielbia dokonania teatru z byłych „demoludów”).

J.B: Więcej osób przyciągnęło nazwisko Brooka…

J.L: Tak. Dla mnie jest to posumowanie doświadczeń teatralnych Brooka. Sięgnął po teksty mu najbliższe, w tym i Szekspira, by stworzyć collage na temat teatru, tym samym i siebie samego. Lapidarne, głębokie dzieło, namysł nad światem poprzez scenę.

J.B.: Niewątpliwą gwiazdą tegorocznego festiwalu była jednak The Wooster Group. W spektaklu opartym na brodwayowskiej adaptacji Johna Gielguda na pierwszy plan wypływa aspekt stylistyczny, kompozycja poszczególnych „kadrów”, a skrajne opinie widzów świadczą o zainteresowaniu i dużych emocjach, jakie całość budzi. Zapytam o Pański klucz do tego spektaklu, jego umowności i deziluzji.

J.L.: Pisałem już na ten temat w polskim „Teatrze” i francuskim „Cahiers Elisabethains”, więc nie chcę się zanadto powtarzać. To wielki spektakl, który jest przede wszystkim o teatrze, o sztuce artystycznego zapisu rzeczywistości, o przekłamaniach, manipulacji i niemożliwej obiektywności mediów. Tak więc porównywanie go do tego „co chciał Szekspir powiedzieć” albo do intencji autora jest nieporozumieniem. Zachwycić mogła precyzja wymodelowania, również technicznego, dzieła; świetna gra aktorów. Wydaje mi się, że wielu młodych twórców po obejrzeniu the Wooster Groop dwa razy się zastanowi, zanim wprowadzą media na scenę. Jeśli już się to robi, to nie dlatego, że taka moda, tylko po to przy służyło to celom artystycznym i intelektualnym. U nas, niestety, nastawienie często jest takie, że pokaże się amatorskie video na scenie, no i mamy nowoczesne, postmodernistyczne przedstawienie. Nic bardziej błędnego.

J.B.: W zeszłym roku rozmawialiśmy o wadach polskiego teatru: bezmyślnym naśladowaniu, braku refleksji. Oczywiste jest, że dziś teatr jest teatrem reżysera, nie dramaturga. Nie ukrywam, że tegoroczna „reprezentacja” Polski, „Poskromienie złośnicy” Szymona Kaczmarka, zawiodła moje oczekiwania…

J.L.: Fakt, że nie przyznaliśmy w tym roku Złotego Yoricka jest wymowny sam w sobie. Ale i tak zawsze są kontrowersje. Jest rzeczą prawidłową i normalną, że jedne inscenizacji bardziej się podobają, inne mniej. Znaczenia, w tym i estetyczne, nie są przecież podane na scenie: one powstają w umyśle odbiorcy, jednostki, a więc są zdeterminowane cechami danego widza, jego wrażliwością, wiedzą, inteligencją, doświadczeniem itd. Nie może zaistnieć sytuacja, by wszystkim wszystko się podobało albo odwrotnie. Ma Pani pełne prawo do wyrażania opinii, ale również trzeba innym przyznać prawo do wyrażania swoich. Wydaje mi się, że to dobrze, iż coś wzbudza kontrowersje. Ludzie zaczynają mówić, starając się znaleźć argumenty, zaczynają myśleć o teatrze, o tym, dlaczego coś im się podobało albo dlaczego nie. W ten sposób dzieło kontynuuje swój byt i doprowadza niekiedy do rewizji naszych wcześniejszych konstatacji.

J.B.: W ramach Festiwalu odbyła się Międzynarodowa Konferencja Naukowa „Blending Media”, na której pojawiły się teatrologiczne sławy: Patrice Pavis, Erika Fischer-Lichte, Steve Fixon czy Marvin Carlson. Refleksja zatrzymała się jednak na poziomie diagnozy o przenikaniu się teatru, sztuki i nowych technologii, potrzeby redefinicji środków wykorzystywanych przez aktorów. Dokąd prowadzą te przemiany języka teatru, zwłaszcza pod wpływem nowych mediów? I dalej – jakie pytania należałoby postawić podczas próby ogarnięcia nowej estetyki?

J.L.: Rzeczywiście, w czasie konferencji gościliśmy w Gdańsku wiele sław naukowych. Dyskusja nie pozostawiała żadnych wątpliwości: media nie stanowią zagrożenia dla teatru, a wręcz przeciwnie – wzbogacają jego tworzywo, sposoby budowania znaczeń. To nie jest tak, że kolonizują teatr, który nagle zaczyna mówić w obcym sobie języku. Raczej odwrotnie: to teatr jako system nadrzędny, narzuca sobie reguły wykorzystywanym mediom. Film pokazywany na scenie nie jest filmem, przestaje nim być, gdyż staje się właśnie filmem na scenie, a to znaczy, że zaczyna budować znaczenia z innymi elementami inscenizacji, z ciałem aktora, z realnymi przedmiotami, z muzyką, światłem, słowem itd. Staje się nie tylko nośnikiem informacji, ale i tworzywem znaków scenicznych. Zagrożeniem dla teatru nie są jednak media, lecz silny nurt zamazywania granic pomiędzy teatrem a innymi sztukami, np. performansem czy body artem, a nawet pomiędzy teatrem a życiem. Teatr krytykuje się za „sztuczność” i „udawanie”, za konwencje itp. Jest to nieporozumienie: to tak, jakby zarzucać pisarzowi, że stosuje konwencje narracyjne. Mówienie, że aktor udaje i ma przedstawiać siebie, a nie postać fikcyjną, jest równie niedorzeczne. Aktor w teatrze niczego nie udaje: realizuje zadania artystyczne wyznaczone przez reżysera, wykonuje zawód czy pasję. I tylko jednym z elementów gry aktorskiej jest budowanie znaczeń postaci fikcyjnej (przedmiotu, zjawiska, alegorii itd.). Konwencja jest jedną z reguł, jakie rządzą „językiem” teatru, podobnie jak gramatyka sprawia, że pewne dźwięki tworzą fonemy, a one kreują morfemy, te zaś przekształcają się w słowa, a one w zdania itd. Bez owych reguł język przestaje być językiem (glosolalia nim nie jest, chociaż przypomina), a teatr teatrem.

J.B.: Czy są już jakieś plany związane z przyszłorocznymi gośćmi Festiwalu?

J.L.: Trochę planów już jest, ale co z tego wyniknie – trudno powiedzieć, tym bardziej, że nadciągają chmury kryzysu, tym razem nie konwencjonalne.

J.B.: Zapytam więc bardziej ogólnie – o sam klucz stosowany podczas wyboru grup teatralnych.

J.L.: Informacje zbieramy z różnych źródeł: od festiwali teatralnych, stowarzyszenia krytyków teatralnych, sieć festiwali szekspirowskich, po media. Kiedy już spektakl zostaje namierzony, nawiązujemy kontakt i rozpoczynamy negocjacje. Dotyczą one terminu, warunków finansowych, no i wymogów technicznych. To ostatnie niekiedy eliminuje ciekawe przedstawienia: po prostu nie ma gdzie ich pokazać. Tak było z „Hamletem” Ostermeiera.

J.B.: Może za kilka lat Gdańsk będzie miał nową przestrzeń, przystosowaną do takich wymogów. W zeszłym roku w kwestii budowy Teatru Szekspirowskiego więcej było znaków zapytania. Ile z tamtych planów udało się już zrealizować?

J.L.: Tu mamy prawie same sukcesy, co bardzo nie w smak naszym adwersarzom. Jest grupa osób, która nas atakuje, niekiedy bezpardonowo. Teatr im przeszkadza, a to, bo za duży, to znów za wysoki, za długi, albo nie będzie miał widzów. Innych razi jego estetyka. Ale jakoś w Gdańsku nie widać wybitnych dokonań w dziedzinie architektury. Nie dziwi więc zanadto, że każde dzieło nietuzinkowe wywoła kontrowersje. Mnie tylko dziwi zapiekłość, z jaką próbuje się storpedować nasz projekt. Ale wracając do sukcesów, to otrzymaliśmy wsparcie obu samorządów, dzięki czemu mogliśmy wystartować w konkursie, jaki ogłosiło Ministerstwo Kultury. W lutym ogłoszono wyniki: wygraliśmy! Od tego czasu trwają prace nad projektem wykonawczym, archeologiczne, prace ziemne, kompletowanie dokumentacji itd. Działania mało spektakularne, ale nieodzowne. We wrześniu chcemy położyć kamień węgielny, a na tę okazję Andrzej Wajda przywozi stu swoich aktorów, którzy na 21 przedprożach Długiego Targu odegrają „happening” szekspirowski. Takiego nalotu gwiazd Gdańsk chyba nie widział. Idea jest tak, by miasto „mówiło Szekspirem” przez godzinę, obwieszczając światu i muzom, że oto dostąpiliśmy historycznego momentu i za parę lat doczekamy się teatru.

J.B.: A czy jest taka sztuka Szekspira, która nie cieszy się zbytnim powodzeniem wśród reżyserów, a którą chętnie zobaczyłby Pan właśnie na deskach tego teatru?

J.L.: Jest to właściwie bez znaczenia, którą sztukę reżyser bierze do opracowania. Z każdej może powstać dzieło wybitne. Tak więc nie mam tęsknot do konkretnego tekstu, ale może warto by zainicjować inscenizacje dzieł autorów współczesnych Szekspirowi, w Polsce prawie nieznanych.

J.B.: Takie „oświetlenie” Szekspirowskich okolic jest bardzo ciekawe, geniusz Stratfordczyka nie wyrósł przecież znikąd, tymczasem w dzisiejszym teatrze między antykiem (np. krakowskie „re/wizje”) a jego twórczością wciąż sporo milczenia.

J.L.: Dlatego proszę trzymać kciuki.

J.B.: Trzymam – zarówno za nowe, inspirujące pomysły, jak i dalsze sukcesy Teatru. Dziękuję za rozmowę.

J.L.: Dziękuję.

Jerzy Limon – profesor zwyczajny Instytutu Anglistyki Uniwersytetu Gdańskiego, prezes Fundacji Theatrum Gedanense, dyrektor Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego, inicjator corocznego Międzynarodowego Festiwalu Szekspirowskiego. Jego zakres zainteresowań obejmuje głównie historię i teorię literatury i teatru, renesans angielski, ze szczególnym uwzględnieniem dramatu i teatru XVI i XVII wieku oraz semiotycznej teorii spektaklu.

Joanna Barska
Gazeta Festiwalowa 10/09
11 sierpnia 2009
Portrety
Jerzy Limon

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia