W aktorze musi być pasja, powołanie i rodzaj „frunięcia"
Rozmowa z Anną LemieszekNie ma konkretnej roli, o której marzę. Chciałabym chyba zagrać... wszystko. Po prostu. Ale wiem jaka jest rzeczywistość i że nie wszystko będzie mi dane. Dlatego przestałam myśleć w sposób życzeniowy. Myślę bardziej w taki sposób, żeby z tych propozycji i możliwości, które dostaję, zrobić role, o których można by marzyć.
Z Anną Lemieszek, aktorką teatralną, rozmawia Andrzej Kownacki z Dziennika Teatralnego.
Andrzej Kownacki: Zacznijmy może od czegoś lekkiego i rozluźniającego na początek. Jaki jest sens życia?
Anna Lemieszek - O, rzeczywiście rozluźniające... (śmiech). Ja myślę, że tak czysto teoretycznie to życie nie ma sensu. Może sensem naszego życia jest zaakceptowanie jego nonsensu i absurdu, a następnie nadanie mu sensu? Myślę, że sens życia pojawia się wtedy, kiedy sami sobie go znajdziemy.
A jaki jest w takim razie sens życia aktora?
- To chyba będzie patetyczna odpowiedź (śmiech). To jest bardzo dualne pytanie. Mogłabym bardzo długo o tym mówić, po co zostałam aktorką, a jak bardzo to potem uległo zmianom. Warto zaznaczyć, że jak zostawałam aktorką, byłam 22 letnią dziewczyną. Wobec czego o pewnych rzeczach i sprawach myślałam trochę inaczej niż teraz, mimo że minęło tylko 8 lat. Ale skupmy się na tym co było na początku. Na pewno było w tym bardzo dużo takiego górnolotnego i bardzo ambitnego podejścia. I chyba chciałam być aktorką, żeby „zmieniać świat", żeby mówić o sprawach ważnych i o człowieku. Żeby poruszać ludzi i jak w lustrze odbijać ich strachy, ich obawy, ich najgłębiej ukryte pragnienia, uniesienia, ich cienie i ciemności. I chyba o tym głównie chciałam mówić, dlatego że w ogóle w życiu najbardziej fascynuje mnie człowiek. I człowiekiem się głównie zajmuję - jeśli można tak powiedzieć. Jakby zliczyć godziny, które spędziłam na rozmowach ze znajomymi, z przyjaciółmi, z rodziną, na kawach, herbatach, obiadach, spacerach, spotkaniach, to generalnie mogłabym naprawdę wiele w życiu dokonać, gdybym zmieniła ten czas kontaktu z ludźmi na jakieś inne aktywności (śmiech). Ale oczywiście trochę żartuję i w ogóle tego czasu ludziom poświęconego nie żałuję. Uważam, że człowiek jest fascynujący. Mieści się w nim tyle kolorów i odcieni, ale też okropieństw. Mam tu na myśli na przykład takie atawizmy ludzkie, które w nas są i o których właśnie w teatrze bardzo często się mówi. I nie tylko atawizmy, ale też nasze, tak jak ja to lubię nazywać, cienie. To pojęcie pochodzące z teorii psychologicznych Junga i jakoś to słowo do mnie wyjątkowo przemawia. Każdy człowiek ma w sobie dużo różnych pokładów jasności i ciemności, a cieniem lubię nazywać wszystko to, o czym wolelibyśmy zapomnieć: nasze traumy, dręczące pytania, czy nieuświadomione wnioski naszej intuicji. Nasze życie to ciągła walka o byt, o zrozumienie sensu i to wreszcie ciągłe wybory: moralne, etyczne. I tutaj możemy wejść na wyższy poziom, co to znaczy dobro, a co to znaczy zło, ale może lepiej tego nie róbmy (śmiech).. To wszystko mieści w mojej fascynacji człowiekiem. I o tym wszystkim można mówić właśnie w teatrze. Podsumowując, to myślę, że zaczęłam być aktorką, dlatego że chciałam wzruszać i zadawać trudniejsze pytania, mówić na głos niewypowiedziane, nakłaniać do myślenia o tych sprawach i może nawet do zastanawiania się, jak możemy robić z tego świata lepsze miejsce, cokolwiek to znaczy... Mówiłam, że to będzie górnolotna odpowiedź (śmiech).
Czyli było to takie idealistycznie podejście? Czy ono się zmieniło?
- Oczywiście. To znaczy, w gruncie to się nie zmieniło. Ja bardzo chcę w wierzyć w to, że sztuka temu wszystkiemu służy, bo jestem idealistką i romantyczką. A to piękne, ale i trudne. Najgorsze połączenie w zderzeniu z rzeczywistością (śmiech). Śmieję się, ale to jest naprawdę trudne być takim człowiekiem. Jestem wysoko-wrażliwcem, natomiast życie mnie cały czas uczy, żeby jednak budować tarczę obronną i czasami schodzić na ziemię. I właśnie te przyziemne kwestie i to, jaki jest obecnie kształt teatru i sztuki aktorskiej, trochę mi to pierwotne marzenie zmodyfikował. W takim sensie, że musiałam się zacząć lekko adaptować do tego, co mi realnie świat proponuje. Jakie mam naprawdę możliwości i propozycje i nauczyć się z tego cieszyć, bo nie można żyć w wiecznym pragnieniu czegoś innego, lub czegoś „więcej". To jest też po prostu zawód, a nie tylko pasja. I nie wszystkie rzeczy, które robimy muszą być spełnieniem naszych „wielkich" wyobrażeń - cokolwiek to znaczy... I to jest chyba ta zmiana w moim podejściu. Zresztą, wiele spektakli, które robię dotyka tego, o czym chciałabym w teatrze mówić. I warto to umieć zauważyć i docenić.
Jak zaczęła się Pani przygoda z teatrem? Kiedy podjęła Pani decyzję o wyborze takiej ścieżki życiowej?
- Bardzo często dostaję to pytanie, kiedy to się zaczęło i za każdym razem zastanawiam się, czy odpowiadam tak samo (śmiech). Prawdopodobnie nie. Dlatego, że chyba to się nie zaczęło w jakimś jednym momencie, w jednej chwili. To jest proces, który dojrzewał we mnie od dziecka. Ale pamiętam, że w dzieciństwie zadawałam często rodzicom takie pytanie przed snem: „Co ja mogłabym w życiu robić, żeby jakoś sprawić, by ten świat był lepszy?" Naprawdę, zadawałam takie pytanie jako kilkuletnia dziewczynka: od dziecka idealistka. No i tata mi odpowiadał, że jest wiele takich zawodów. Możesz zostać lekarzem, naukowcem, możesz być weterynarzem i wymieniał mi różne takie fantastyczne zawody. Możesz uczyć, możesz zgłębiać tajniki nauki, możesz pisać, możesz tworzyć. Ale mi to cały czas nie pasowało i zawsze chciałam czegoś innego w tej odpowiedzi. I pamiętam, że to mnie to strasznie frustrowało. Wręcz się na niego złościłam, że on nie potrafi mi dać tej właściwej odpowiedzi. Bo mi nic nie pasowało z tych jego propozycji do tego co miałam na myśli. Dziś myślę, że aktorstwo również nie pasuje do końca, a raczej nie wypełnia tego pragnienia. Ale od jakiegoś czasu zajmuję się również jogą. I myślę, że to połączenie aktorstwa i nauczania jogi daje mi namiastkę tego, o co mi chodziło. Jogą mogę sprawiać, że ludzie czują się lepiej. Że się „spotykają ze sobą". Że dają sobie w tym biegu chwilę dla siebie. W jodze jestem w jakimś sensie w intymnej relacji z ludźmi. A aktorstwem mogę mówić o sprawach ważnych do szerszego grona. I chyba to się gdzieś tam mi tak uzupełnia. Staram się myśleć o tym z taką misją, a czy tak jest - to już inna sprawa. A aktorstwo za mną chodziło jako marzenie od zawsze, ale byłam bardzo niepewna. Nie do końca wierzyłam w siebie jako nastolatka. Chyba jak większość nastolatków. Było we mnie dużo niepewności czy się nadaję. Choć zawsze uwielbiałam teatr. Wychowałam się na teatrze, na operze, na balecie. Moja ukochana ciocia mnie zabierała regularnie w takie miejsca, potem byłam w szkole, w której regularnie organizowano takie wyjścia. Chodziłam minimum raz w miesiącu do teatru, brałam udział w kółkach teatralnych. Całe życie. Zawsze kochałam teatr i kochałam patrzeć na aktorów. I zawsze miałam w sobie chęć bycia tam z nimi, na tej scenie. Ale totalnie nie wierzyłam w to, że się do tego nadaję na takim profesjonalnym poziomie. Chodziłam na różne zajęcia aktorskie i zawsze dostawałam bardzo pozytywne oceny. Nigdy nie usłyszałam, że się do tego nie nadaję. Wręcz przeciwnie. A i tak w siebie nie wierzyłam.
A jak jest dzisiaj?
- Dzisiaj trochę w siebie uwierzyłam. To się zmienia z czasem i z kolejnymi doświadczeniami. Choć chyba aktor nie może zupełnie w stu procentach w siebie wierzyć. Bo wtedy nie ma poszukiwania.
Jak wyglądał sam proces?
- Do egzaminów teatralnych przygotowywałam się bardzo krótko, chyba około miesiąca. Pamiętam, że mama mnie zapytała po maturach, dlaczego ja właściwie nie zdaję do szkół teatralnych? Przecież zawsze chciałam być aktorką. Zaskoczyło mnie to pytanie, bo nie wydaje mi się, żebym jej to kiedyś powiedziała, ale widocznie było to we mnie na tyle silne, że to czuła. Ja wtedy byłam na etapie fascynacji literaturą. Byłam po dwóch olimpiadach polonistycznych, w tym jednej teatrologicznej. I przyszło mi do głowy coś takiego, że ponieważ przecież „i tak się nie dostanę" - takie było założenie w mojej głowie, to chociaż oddam hołd moim ukochanym pisarzom. I nie będę się zastanawiać, czy to jest atrakcyjne aktorsko. Tylko po prostu pójdę i zobaczę, jak wyglądają te egzaminy, tak na przyszły rok. I przygotowałam na szybko kilka moich ukochanych tekstów. Między innymi około dziesięciu stron „Balu w operze" Tuwima, bo nie wiedziałam, że można krócej - więc się nauczyłam dziesięciu na pamięć (śmiech). Nic nie wiedziałam o tych egzaminach. I to było fantastyczne, bo teraz lubię mówić, że właśnie dlatego się dostałam. Bo miałam zero presji i oczekiwań.
Na jaką uczelnię Pani zdawała?
- Zdawałam najpierw do Warszawskiej Akademii. Poszłam tam spontanicznie i z potrzeby serca. Po prostu wyszłam, powiedziałam to, co było do powiedzenia. I się dostałam. I to przed pierwszymi etapami w Krakowie i Łodzi, bo to był taki rok, że egzaminy w Warszawie się zakończyły, zanim były pierwsze etapy w innych szkołach. Pamiętam, że tata na mnie czekał w holu Akademii Teatralnej, żeby, jeśli się nie dostanę, zawieźć mnie na następny dzień, na pierwszy etap w Krakowie. No ale ponieważ się dostałam i jestem z Warszawy, to już nawet do Krakowa nie pojechałam. Pod każdym względem było to po prostu najprostsze, żeby pójść na studia do Warszawy. I w ten sposób zostałam aktorką - zupełnie bez przeszkód. Więc to gdzieś chyba było mi zapisane. Na początku byłam przerażona, bo mi się wydawało, że to był przypadek, że się dostałam, że to jest niemożliwe. Przez całą szkołę ani przez chwilę nie dostałam informacji, żeby było coś mocno nie tak, a i tak byłam pełna niepewności przez pierwsze dwa lata studiów. To chyba też był proces dojrzewania i jakiegoś zyskiwania wiary w siebie. I lubię o tym mówić, dlatego że myślę, że dużo ludzi tak ma i lubię im dawać nadzieję, że to się zmieni, że uwierzą trochę w siebie. Bo to się zmienia, jak tylko zmieni się nastawienie.
A propos braku wiary w siebie, czy aktorzy mają wstyd? Czy nie mają wstydu?
- Oczywiście, że mają. Choć mogę mówić tylko za siebie. Bo ja nie wiem, jak mają inni aktorzy tak naprawdę. Wiele może nam się wydawać, ale co mają w środku naprawdę, to już inna sprawa. Chodzi o tę odwagę wyjścia na scenę i robienia rzeczy często niepoważnych, czy również niezgodnych ze swoimi przekonaniami i naturą. To jest chyba coś, co mi w teatrze najbardziej doskwiera. Jeżeli muszę wyjść i powiedzieć coś, albo zagrać coś, z czym się zupełnie nie zgadzam, szczególnie jeżeli to dotyczy jakichś bardzo gorących we mnie kwestii, o których jestem mocno przekonana i do tego mam poczucie, że to nic nie wnosi, że to pokażemy inaczej – wtedy mam bunt i zdarza się, że wtedy dyskutuję. Ale to nie wynika ze wstydu. To wynika z tego, że jeżeli czegoś nie rozumiem, to nie będę robić tego wbrew sobie. Chcę najpierw zrozumieć. I na szczęście zwykle dostaję odpowiedź. Natomiast jeżeli chodzi o wstyd, w takim najprostszym rozumieniu, to ja wręcz lubię wychodzić i robić rzeczy, które mogą w jakiś sposób szokować, albo coś widzu wzbudzić. Bo mam wtedy poczucie, że to działa. Więc mi się wydaje, że w ogóle częścią aktorstwa jest pewnego rodzaju zawstydzanie widza - oczywiście w pozytywnym sensie. W jego refleksji, w ukazaniu czegoś, co normalnie spycha się do podświadomości. A czy się wstydzę? Tak. Na początku, mojej drogi dużo się wstydziłam. Teraz jest tego wstydu coraz mniej. Mam wrażenie, że z doświadczeniem jest go mniej. Od jakiegoś czasu na przykład przestałam mieć coś takiego jak trema przed spektaklami, które już gram jakiś czas. To jest bardzo dziwne. Nie mam czegoś takiego przed wejściem na scenę, że się stresuję. Zniknęło. A kiedyś było. Teraz jest skupienie, albo podekscytowanie, albo radość z tego, że wchodzę na scenę. Zdarza się, że jestem zdenerwowana, ale to zwykle wtedy, kiedy np. mam wejść zagrać scenę, którą nie do końca lubię, albo mam poczucie, że jest nie do końca dobrze wymyślona. Ale trema? Może tylko przed premierą.
Pytam, bo słyszałem, głównie od aktorów filmowych w wywiadach takie stwierdzenia, że uważają się za osoby nieśmiałe.
- Akurat ja nie mogę o sobie powiedzieć, że jestem nieśmiała na życie (śmiech). Czasem mnie coś zawstydza, owszem. Ale raczej mam w sobie śmiałość.
A czy osoba nieśmiała ma szansę w aktorstwie?
- Oczywiście, że tak. Ja znam masę takich aktorów. Duża część aktorów tak ma. Nie wiem, czy nie większość. Znam kilka aktorów, aktorek bardzo blisko i rzeczywiście są nieśmiali. I dla nich często ta scena albo ten film jest buforem i takim miejscem, gdzie mogą odpalić tę pewność, której w życiu zupełnie w sobie nie mają, albo właśnie nie chcą jej uruchamiać. Wydaje mi się, że to są dwie niezależnie dość sprawy: aktorstwo, a życie prywatne. Każdy z nas ma gorsze i lepsze momenty w życiu. Ja w tych lepszych jestem bardzo towarzyska, ekstrawertyczna i jest mnie pełno. W tych gorszych bywa różnie, co nie znaczy, że to się przekłada na scenę, czy na plan zdjęciowy. Wydaje mi się, że to powinno być niezależne. Życie, a scena. Mi w aktorstwie na pewno pomaga to, że lubię być w centrum uwagi i zawsze lubiłam od dziecka. Moja rodzina się śmieje, że jak widziałam jakieś podwyższenie, gdziekolwiek, czy to była plaża, czy to było centrum miasta, zawsze musiałam tam wejść i na przykład zacząć śpiewać lub tańczyć, albo przynajmniej coś bardzo głośno mówić. To ciekawe, bo dzieci nie mają jeszcze takiego wstydu i są bardzo blisko siebie. Ale nie wszystkim to zostaje. Mi zostało. Generalnie podobno uwielbiałam ściągać na siebie uwagę jako dziecko, atencjuszka totalna (śmiech). Dziadek lubi mi opowiadać taką historię jak byliśmy kiedyś w Tatrach Wysokich i szliśmy po grani, a ja zaczęłam biec przed siebie, bo byłam bardzo ruchliwym dzieckiem. Dziadek się przestraszył, że spadnę z tej grani, bo tam było stromo, jak to w Tatrach. Więc mnie, złapał i wsadził sobie na ramiona, a ja zaczęłam płakać na cały głos. Generalnie odstawiłam ewidentny monodram przyciągając sporą, nieproszoną widownię turystów. A krzyczałam podobno: "Ludzie! Widzicie co oni mi robią?". Do tego stopnia, że ludzie zaczęli mieć wątpliwość, czy ten pan na pewno przynależy do mnie, a ja do niego. Wiadomo. No i dziadek musiał się tłumaczyć, że jest moim dziadkiem... Na szczęście potraktował to z humorem, a mój płacz też był tylko grą, bo potem podobno oboje się z tego śmialiśmy. Więc chyba miałam w sobie jakiś taki aktorski sznyt od urodzenia (śmiech).
Jak trafiła Pani do Teatru Śląskiego? Jest Pani z Warszawy i rozumiem, że nie mieszka Pani na Śląsku tylko dojeżdża?
- Nie mieszkam tutaj, mieszkam cały czas pod Warszawą i dojeżdżam. Ale w Katowicach mam również swój kąt. A trafiłam tu, bo... Jestem niecierpliwa i ambitna (śmiech). Czasami to w sobie lubię, czasami nie – ale ma to jedną cechę: mobilizuje do działania. Tuż po zakończeniu szkoły wiedziałam, że muszę gdzieś się „załapać". Bo bardzo bałam się, że będzie przestój. To było dla mnie jakimś takim moim wyznacznikiem mojego powodzenia, czy trafię do teatru, czy nie. Więc przejechałam się po Polsce z CV. Byłam w teatrach warszawskich. Byłam w kilku miastach, gdzie są duże teatry i przyjechałam również tutaj. Miałam rozmowę z dyrektorem, który na następny dzień zadzwonił, że chciałby mi zaproponować etat. I tak tu trafiłam. To było w 2018 roku. Tuż po zakończeniu studiów.
Obserwując grę aktorów na scenie rzuca się w oczy, że często jest to bardzo wymagająca fizycznie praca. Jak to wygląda od kulis? Czy znajomość jogi pomaga? Czy trzeba jakoś specjalnie dbać o kondycję?
- Bardzo pomaga. Dla mnie ciało jest moim narzędziem pracy. Ciało jest domem wszystkiego, co we mnie. Mojej głowy, mojego serca, moich emocji, mojej wrażliwości. Sprawne ciało jest dla mnie bardzo ważnym elementem mnie. Jest to bardzo niebezpieczne, bo też zdaję sobie z tego sprawę, jaka to jest pułapka. Jeżeli bym kiedyś zachorowała albo coś by się z moim ciałem wydarzyło, byłoby to dla mnie bardzo, bardzo trudne. Przynajmniej w miejscu, w którym jestem teraz. Już nawet niewielkie kontuzje bardzo mnie frustrują. Teraz jestem bardzo aktywną fizycznie osobą. Zawsze byłam, bo pół życia trenowałam pływanie i uwielbiałam wszelkie sporty. Moja rodzina też to we mnie zaszczepiła. Każdy weekend w dzieciństwie to były rowery, basen i po prostu aktywne spędzanie czasu. I gdzieś w mojej głowie się wyryło coś takiego, że wypoczynek jest wypoczynkiem aktywnym. I to jest tak silne we mnie, że właściwie inaczej już nie wypoczywam. Inaczej się nudzę. Nie potrafię siedzieć i nic nie robić. Zresztą można to zauważyć teraz, jak gestykuluję (śmiech). A joga pojawiła się w moim życiu 6 lat temu i od tamtej pory stała się dla mnie sztuką życia. Nie przesadzę mówiąc, że zmieniła moje życie. Od początku do mnie przemówiła, bo w jodze jest dużo uziemiania, a ja bardzo fruwam. I mimo że zajęłam się głównie jogą dynamiczną (Vinyasa), która jest bardzo aktywnym stylem jogi, to wciąż jest to rodzaj medytacji w ruchu. Więc możliwe, że ta joga była jakimś takim poszukiwaniem równowagi i jakiejś aktywności, która będzie przeciwstawna do mojej energetyki. Joga pojawiła się w moim życiu równolegle z rozpoczęciem pracy w teatrze. I powiem szczerze, że nie wyobrażam sobie inaczej, bo właściwie wszystkie moje role buduję od ciała. Zaczynam od ciała. Nawet emocje znajduję w ciele. Dla mnie ciało jest niezwykłym środkiem wyrazu, uwielbiam oglądać teatr tańca. I od dziecka lubiłam tańczyć.Co ciekawe: wcale nie określoną choreografię, a tak intuicyjnie. Tak jak ciało prowadzi. I wciąż mi mało tej sprawności, wciąż nad nią pracuję: trenuję, praktykuję jogę. Więc akurat dla mnie, fizyczność jest kluczowa w aktorstwie, choć na pewno są aktorzy, którzy mają inaczej. Często dostaję też te fizyczne role. We współczesnym teatrze jest ich też coraz więcej. Mam takie wrażenie, że w znacznej większości moje role do nich należą. Możliwe, że podświadomie sama do tego doprowadzam.
Czy ma Pani jakieś marzenia zawodowe? Czy jest jakaś rola, o której Pani marzy?
- Nie ma konkretnej roli, o której marzę. Chciałabym chyba zagrać... Wszystko. Po prostu. Ale wiem jaka jest rzeczywistość i że nie wszystko będzie mi dane. Dlatego przestałam myśleć w sposób życzeniowy. Myślę bardziej w taki sposób, żeby z tych propozycji i możliwości, które dostaję, zrobić role, o których można by marzyć. Nie zawsze się da, ale próbuję zawsze zrobić to co dostaję, najlepiej jak potrafię. To odpowiedziała ta przyziemna część mnie, ale ja się śmieję, że mam dwie osobowości i w tej drugiej jest wciąż dużo marzeń. I ta druga Ania bardzo pragnie zagrać w filmach.
A kogo?
- To się zmienia. Mam wrażenie, że co tydzień. Ale w tym momencie bardzo mi chodzi po głowie zagranie kobiety w jakiegoś rodzaju konflikcie wewnętrznym. Może to być okres dojrzewania, może to być moment, w którym kobieta staje przed decyzją o macierzyństwie, a nie jest jego pewna. Może to być moment, w którym właśnie takie jakieś dwie skrajne osobowości w człowieku walczą. Bo wydaje mi się, że to jest udziałem trzech czwartych ludzkości, że mamy w sobie czasami sprzeczne pragnienia, które nami szastają, a jednocześnie musimy się mierzyć z rzeczywistością. Dużo rozmawiam z ludźmi i często widzę te pozorne „sytuacje bez wyjścia". Chcemy np. jednocześnie: wolności i stabilności, kariery i ogniska domowego, miłości i niezależności. A czy to na pewno jest takie nie do pogodzenia? Może czasem sami sobie te pułapki myślowe tworzymy. To mi się wydają być takie ważne rzeczy i super do zagrania. Ale generalnie z każdej roli bym się cieszyła.
Czyli jest potrzeba sprawdzenia się w filmie?
- Olbrzymia. Myślę, że nawet aktualnie większa niż w teatrze. Ale to tak zawsze jest, że pragniemy bardziej, tego czego nie mamy, lub mamy mniej. Mam obecnie serial telewizyjny, ale wciąż marzę o filmie.
Jak aktor się dostaje do filmu? Trzeba chodzić na castingi?
- To jest temat na osobny wywiad. Ja mam agencję, jak większość aktorów, którzy próbują siebie w filmie czy serialu. Bez agencji w Polsce nie ma możliwości dowiedzenia się nawet o castingu. Nasz polski świat filmowy jest bardzo hermetyczny. Jest bardzo trudny i bardzo nieoczywisty i trzeba nauczyć się w nim poruszać. Bardzo wiele rzeczy nie zależy od aktora. To jest także gra okoliczności i nagłych możliwości. Trzeba mieć też świadomość, że wiele castingów jest wysyłanych tylko do konkretnych agencji lub nawet do wybranych aktorów. Szczególnie na większe role. Więc ten świat jest bardzo zacieśniony i trudny. Ale ja nieustająco w nim próbuję istnieć. I małe kroki udało mi się w nim już postawić.
Czy ma Pani idealnych dla siebie reżyserów, z którymi chciałaby Pani pracować chociaż raz w filmie lub teatrze?
- Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, dlatego że dla mnie najważniejsze jest to, co we mnie zostaje po spotkaniu z człowiekiem. Jestem pełna ekscytacji przed spotkaniem z każdym człowiekiem. Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, bo nie wiem, czy to jest pytanie o osobowość, czy to jest pytanie o twórczość. Chciałabym się spotkać z bardzo wieloma reżyserami. Jest dużo mniej reżyserów, z którymi nie chciałabym się spotkać. Przynajmniej na razie. Nie chciałabym się spotkać z reżyserami, o których powszechnie wiadomo, że nadużywają władzy.
A czy jest Pani gotowa na skrajności?
- Zależy. Dla każdego skrajność będzie czymś innym. Ale ogólnie mówiąc: Jeżeli ja się na nie zgodzę, jeżeli one wynikają z pytania i zgody, to tak, to wtedy możemy się bawić nawet w eksperymentalny teatr. Kiedy mam zaufanie, kiedy czuję, że po drugiej stronie mam człowieka, który nie chce tego osiągnąć ze względu na swoją pozycję, tylko ze względu na rzecz, którą robimy. Kiedy czuję, że to jest po coś. Kiedy jest wspólny cel. Niestety w przestrzeni sztuki bardzo łatwo o nadużycia, ale mnie spotykają stosunkowo rzadko.
Czy wśród profesorów, reżyserów trafiła się jakaś osoba wyjątkowa, jakiś mentor?
- Mam takich mentorów w jodze, a czy mam mentorów w aktorstwie? Myślę, że nie mam takiego jednego człowieka. Było ich kilku. Myślę, że istnieje taki patchwork, zbiór tych moich mentorów. I że w ogóle ta droga aktorska często jest takim zbiorem zbitych prawd zaczerpniętych od różnych profesorów, czy reżyserów. I że my na początku tworzymy takie swoje myślenie o byciu aktorem i o tym świecie teatralno-filmowym z tego, co zasłyszymy, z tego, co zobaczymy, a dopiero potem z naszych własnych wniosków, z naszych własnych obserwacji. Mogłabym wymienić kilku profesorów, którzy na pewno dużo mi dali na etapie studiów. Na pewno dużo dały mi spotkania z prof. Mają Komorowską na etapie Akademii Teatralnej, z którą robiłyśmy „Wesele". Na pewno był to prof. Marcin Perchuć, który nauczył mnie, że teatr może być po prostu zabawą. Na pewno był to prof. Maciej Wierzbicki, który nauczył mnie, że teatr może być bardzo bezpiecznym miejscem, w którym mogą się dziać bardzo „niebezpieczne" rzeczy. Na pewno był to mój opiekun roku prof. Wojciech Malajkat, który nauczył mnie dyscypliny aktorskiej i „rytmów" w byciu na scenie. Na pewno dużo dał mi mój obecny dyrektor - pan Robert Talarczyk, z którym zrobiłam już kilka spektakli i pokazał mi, że do teatru można mieć swoisty, nieznośny dla mnie dystans. Śmieję się, że nieznośny, bo ja często bardzo poważnie podchodzę do prób, a pan Robert często mi mówi "wyluzuj". I to jest super. Myślę, że moim odkryciem na drodze zawodowej przez ostatnie 6 lat jest taki wniosek, że to jest jednak TYLKO teatr. Tylko teatr i aż teatr, bo możemy dzięki niemu tyle powiedzieć na głos. Ale jako aktor warto pamiętać, żeby jednak nie uzależniać swojego istnienia od tego teatru. Czy ta sztuka wyjdzie, czy nie wyjdzie, to nie świadczy o tym, czy ja jestem dobrym aktorem, równa się człowiekiem. Kiedy Twoja pasja jest Twoją pracą, łatwo wpaść w tę pułapkę przejmowania się aż zanadto.
Czyli bardziej zależy Pani na tym, żeby traktować teatr jako zawód, a nie jako przeznaczenie. Zawód aktora to jest zawód aktora, poza nim mamy rodzinę, zainteresowania, miłości i takie inne rzeczy, a teatr jest teatrem.
- Tak bym chyba chciała, ale w aktorze musi być jednak pasja, musi być powołanie i musi być rodzaj „frunięcia". Jakiś taki poziom wrażliwości, który pozwala czasami o tej przyziemności zapomnieć. Bo jeżeli będziemy traktować aktorstwo tylko jako zawód, no to będzie to po prostu rzemiosło. Tak mówiących o sobie aktorów również znam, ale chyba nie do końca im wierzę, że nie ma momentów w ich działaniach, w których rzeczywiście się tym rolom emocjonalnie oddają, szczególnie na etapie prób. Nie umiałabym powiedzieć, że jestem po stronie jednej albo w drugiej skrajności. Jestem gdzieś pomiędzy. To zresztą zależy od okoliczności, od reżysera, od sztuki, od energii na próbie, od dnia, od ilości energii. Ważne, żeby robiąc to - czerpać przyjemność i być zaangażowanym - wtedy jest duża szansa, że po stronie widza wydarzy się to samo. I wtedy zaczyna się magia.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
__
Anna Lemieszek – rocznik 1995. Aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna związana z Teatrem Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. Absolwentka Wydziału Aktorskiego Akademii Teatralnej w Warszawie. Zadebiutowała w 2016 roku na scenie Teatru Syrena rolą w spektaklu „Princess Ivona". Laureatka nagrody Dziennika Teatralnego im. Zbigniewa Grucy, za rolę Koki w spektaklu "Lobotomia" w reż. Marka Rachonia w Teatrze Śląskim w Katowicach. Jej drugą pasją obok aktorstwa jest joga, której jest instruktorką.