W ciemnościach będziemy patrzeć na światło
„Krum" - aut. Hanoch Levin - reż. Krzysztof Warlikowski – Nowy Teatr w WarszawiePowrót potrafi być doświadczeniem granicznym czy wręcz traumą. Szczególnie, jeśli okres przebywania poza danym miejscem był długi. Przyzwyczajamy się do bycia „gdzie indziej", choć z czasem zaczyna to męczyć. Chcemy wrócić. Po 18 latach wróciłam ponownie do spektaklu „Krum" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego, granego w Nowym Teatrze w Warszawie.
Pierwszy raz widziałam go w 2006 roku – rok po premierze, wtedy na deskach Teatru Rozmaitości (spektakl jest koprodukcją TR Warszawa i Narodowego Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej). Okazało się, że powrót do tego spektaklu po prawie 20 latach jest oczyszczeniem.
Tytułowy bohater wraca z dalekiej podróży. Można przypuszczać, że był w jakimś egzotycznym kraju, o czym mówią filmiki, wyświetlane nad sceną podczas zmiany scenografii. Wtedy skupiamy się na ekranie, na którym są migawki z miejsc, w których (najprawdopodobniej) był, a także np. ujęcia starszych ludzi. Te drugie to pewnie jego lęki. Ponieważ najważniejszą w jego życiu jest Matka (Małgorzata Rożniatowska).
Krum (Jacek Poniedziałek) na początku bez ogródek wita Matkę słowami, że niczego nie osiągnął, a nawet nic jej nie przywiózł. Na ekranie widzimy natomiast także monolog, który bohater nagrywa: mówi, że nie jest gotowy na rozpacz po śmierci Matki. Może to jest jego największy lęk: nie sama starość, ale jej finał, który dla niego łączy się też z absolutną samotnością.
Spektakl Warlikowskiego niemal od początku zwodzi widza. Przypomina mi historię z filmu „Donnie Darko" (reż. Richard Kelly), w którym nie do końca wiemy, co jest prawdą, co kłamstwem, co snem, a co zmyśleniem. I jaka jest właściwa historia? Co się dzieje i w jakiej kolejności? Możliwych interpretacji jest mnóstwo. To samo obserwujemy w „Krumie": kalejdoskop (logicznych jednak) scen, które mogą być równie dobrze projekcją bohatera, kliszami jego pamięci, a także domysłami. Szczególnie, że zarówno w spektaklu, jak i w filmie tytuły to nazwiska głównych postaci. Tak jakby byli oni kluczem do zrozumienia przedstawionego świata.
Krum wraca do domu i chciałby, żeby wszystko było jak dawniej. Pokłóci się z Matką, pójdzie odwiedzić swojego przyjaciela Tugatiego (Piotr Polak), a nawet na nowo zdobędzie swoją byłą dziewczynę, Trudę (Maja Ostaszewska). Ten stary świat jednak nie do końca chce go przyjąć, ponieważ po drodze wszystko się zmieniło. Krum w kowbojskim kapeluszu chce być panem i władcą świata, który zostawił, ponieważ zdanie, że „życie jest gdzie indziej" okazało się nieprawdą. Gonitwa za nieuchwytnym, lepszym życiem zaprowadziła go z powrotem do rodzinnej miejscowości. Tu jednak zdaje się być bezsilny wobec osób i zdarzeń.
Truda jest zaskoczona powrotem Kruma, którego nadal kocha, ale to Taktyk (Marek Kalita) zrobi dla niej wszystko, jakkolwiek będzie to na granicy szaleństwa i totalnego zatracenia siebie w miłości. Marek Kalita zdaje się przekraczać w tej roli samego siebie. Dupa (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) swoje już przeżyła, męczy ją samotność, a Tugati to dla niej szansa na (choćby najdziwniejszy) związek. Dulce (Mariusz Bonaszewski) oraz Felicja (Anna Radwan-Gancarczyk) wydają się parą idealną, z tymi samymi upodobaniami, jednak ostatecznie prawdziwe emocje wychodzą na jaw. Bertoldo (Bartosz Gelner) to „typowy" (wręcz stereotypowy) Włoch, a Cica (Magdalena Cielecka) stara się udawać przed sobą, że znalazła idealnego partnera. Matka Kruma ma do niego pretensje, a jednak nadal chce się nim opiekować – miłość matczyna ma tu wyraźnie toksyczny odcień: może dlatego, że Krum jest jedynakiem? Szkita (Paweł Kruszelnicki) jest trochę cieniem i obserwatorem, a na koniec zaskakuje wszystkich, powtarzając niejako drogę Kruma lub inspirując się nim. Doktor Szebojgan (Wojciech Kalarus) nie ma, niestety, zastrzyku, po którym człowiek zacznie nagle być szczęśliwy i zadowolony ze swojego życia. To rzeczywistość wręcz skrajnie osobliwa i zadziwiająca: wszystko odbiega od norm, a jednak nadal funkcjonuje. Bohaterowie nie mają wygórowanych marzeń – przede wszystkim chcą kochać i być kochani.
Można odnieść wrażenie, że znajdujemy się w krainie absurdu, ale jest ona przepiękna i fascynująca. Szeroka scena, otoczona z trzech stron wahadłowymi drzwiami, jak do starego kina. Na podłodze drewniany parkiet. Małgorzata Szczęśniak przy tworzeniu scenografii postawiła na minimalizm – wewnątrz przestrzeni, którą otaczają ściany mamy kilka wersalek, krzesła, stół oraz stare, kinowe fotele. Wszystkie rekwizyty są na kółkach, a podczas spektaklu sami aktorzy pełnią rolę montażystów i na przyciemnionym świetle zmieniają ich ustawienie. Dzięki temu wszystko dzieje się w obrębie ich świata, do tego oni sami sobie ten świat organizują. Można to również zinterpretować jako sięganie przez Kruma do kolejnych szuflad swojej pamięci i przypominanie sobie kolejnych wątków. Do tego jest jeszcze muzyka autorstwa Pawła Mykietyna, która wprowadza nieco psychodeliczny klimat.
W „Krumie" mamy również piękne, malarskie światło (reżyseria świateł: Felice Ross). Jest to teatr plastyczny w najlepszym wydaniu, gdzie na wielkiej przestrzeni rzeczy i pomieszczenia zaznaczone są światłem. Reszta to wyobraźnia widza: wystarczy kanapa i odpowiednie oświetlenie, a widz zobaczy salę kinową, kawiarnię czy sypialnię w mieszkaniu. Światło jednak nie tylko komponuje obrazy sceniczne, ale też czasem obnaża widownię. Twórcy nie uciekają od autotematyzmu i postaci co jakiś czas zwracają uwagę np. na fakt obecności widzów. Interakcja z publicznością staje się chwilową prowokacją lub manifestacją. Widz nie może czuć się bezpiecznie, schowany w ciemnościach. W najmniej spodziewanym momencie światło może zostać skierowane także na niego (co charakterystyczne dla spektakli Warlikowskiego – tak było np. podczas „Oczyszczonych", zrealizowanych w 2001 roku w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu: nagle na widowni zapalało się światło, a bohaterowie kierowali w stronę widzów oskarżające spojrzenia).
Cały spektakl jest niezwykły – obojętnie, czy są to fantasmagorie Kruma, czy prawdziwe zdarzenia. Podczas oglądania nie zastanawiamy się nad tym. Gra aktorska zachwyca, a wykreowany świat wciąga nas zupełnie. Dupa (w stroju prostytutki) i Truda (ubrana w białą sukienkę) w rozmowie o związkach są jak yin i yang: idealnie się uzupełniają, w pewnym momencie zaczynają nagle (nie patrząc na siebie) tańczyć delikatnie w podobny sposób. Scena projekcji filmowej urzeka pięknem i melancholią: chęć obejrzenia filmu to pragnienie obejrzenia innego, lepszego świata: odmiennego od tego, który bohaterowie mają na co dzień. Światło „projektora" prześlizguje się po twarzach nas wszystkich.
Urzekająca jest też scena zachodu słońca nad morzem: Krum zabiera schorowanego Tugatiego na plażę. Zawsze, szczególnie w sytuacjach granicznych, zwracamy twarz w stronę słońca (jako nadziei), a zachody potrafią mienić się feerią barw, która na chwilę pozwala zapomnieć o prozie życia. Antoine de Saint-Exupéry napisał zresztą w „Małym Księciu": „Wiesz... gdy się jest bardzo smutnym, lubi się zachody słońca...". Podobną scenę, jak ta w „Krumie", znajdziemy także w filmie „Gli Italiani" w reż. Łukasza Barczyka – tam też ciężko chora osoba zostaje zabrana na plażę, żeby mogła zobaczyć (ostatni?) zachód słońca. Ciepłe światło, które bardzo szybko zmienia się i wygasa nie jest jednak w stanie pocieszyć kogoś, stojącego u progu śmierci.
Śluby szybko przechodzą w stypy i nawet nie trzeba wymieniać kieliszków... Prochy zostaną rozdmuchane i jest to chyba najmroczniejsza scena w polskim teatrze. Zawsze zostaje w nas cząstka osób, które były częścią naszego życia. Tutaj „duch" osiada na nas. Co paraliżuje, ale też skłania do refleksji na temat istoty samej śmierci i tych mikrodrobin, które po sobie zostawiamy (w sensie metaforycznym, ale też dosłownym).
Może u Warlikowskiego w „Krumie" tak jak u rapera Kosy w utworze „Gdyby" oglądamy możliwe scenariusze, klisze i strzępy pamięci. Może to wszystko jest Krumowi potrzebne do tego, żeby w końcu napisać upragnioną książkę i ostatecznie uporządkować to, co przeżył, a jednocześnie postawić sobie i innym swego rodzaju pomnik, utrwalając ich na kartach powieści? Tytułowy bohater laptopa stawia na stole, na którym wciąż są jeszcze prochy jego przyjaciela. Za jego plecami staje w ciszy Matka. Scena ciemnieje, widać tylko blask ekranu, padający na jego twarz. Dopóki w ciemnościach widzimy jakieś światło, jakiś promień nadziei – warto patrzeć w jego stronę i za nim podążać.
Na koniec recenzencka prywata. Doświadczenie spektaklu „Krum" jest dla mnie czymś niezwykle ważnym, niemal granicznym. Od tego spektaklu tak naprawdę zaczęła się moja fascynacja współczesnym teatrem polskim, głównie teatrem Krzysztofa Warlikowskiego. W 2006 roku widziałam ten spektakl jako uczennica liceum, klasy o profilu humanistyczno-teatralnym II LO im. C.K. Norwida w Jeleniej Górze. Inne klasy jeździły na wycieczki np. do Gdańska, a nas wychowawca zabrał na spektakl Warlikowskiego. To kształtuje młodego człowieka. Ciekawostka – „Krum" został wydany na DVD (przez Polskie Wydawnictwo Audiowizualne), co bardzo ułatwiło mi pisanie pracy magisterskiej na temat tego spektaklu. Dziś oglądam ten spektakl jako teatrolożka. Inna rzecz jest taka, że zmiana obsady nie wpłynęła na jakość przedstawienia. Oczywiście: reżyser by na to nie pozwolił!
W 2006 roku widziałam wersję ze Stanisławą Celińską w roli Matki, Redbadem Klynstrą jako Tugatim, Zygmuntem Malanowiczem jako Dulce oraz Adamem Nawojczykiem jako Bertoldo i Danutą Stenką jako Cicą. Po 18 latach energie są może delikatnie inne, natomiast nadal jest to rewelacyjny spektakl, który zabiera nas w melancholijny świat niespełnionych marzeń oraz wypaczonych, dziwnych i desperackich związków międzyludzkich. „Krum" pokazał też, że nasza rzeczywistość przeszła jednak przeobrażenie, ponieważ do zaaranżowanego zdjęcia ze szczęśliwą parą wtedy wyszła z publiczności kobieta z mężczyzną, a teraz, na przebiegu wznowieniowym, dwie pary lesbijek. Przy interakcji z widzami zawsze jest moment zaskoczenia i niepewności – co się wydarzy. Tu spontanicznie wydarzył się moment szczerej radości w sali teatralnej.
Szczerze polecam wybrać się wraz z Krumem w tę podróż. Tym razem do rodzinnego domu i wraz z nim odkryć ten oniryczny świat, w którym na pewno zobaczymy mnóstwo postaci, znanych z własnego otoczenia. Wyjdziemy ze spektaklu w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego oszołomieni i oczarowani, a także bardziej wyczuleni na światła, które zaczniemy zauważać w ciemności.