W Connemary, czyli Nigdzie

"Czaszka z Connemary", Teatr Śląski w Katowicach

Czy w Irlandii znów pada deszcz? Pewnie pada, pewnie dlatego wciąż tak trudno trafić do Connemary: miasteczko z trudem wyłania się z wilgotnego oparu, mażącego swoje kontury, łamiącego swoje granice. Pewnie dlatego tak trudno zbudować topografię tego miejsca: gdzieś tylko posterunek policji, gdzieś dyskoteka, gdzieś jeszcze nekropolia, rokrocznie rozkopywana przez głównego akcjonariusza tej bajki, by zwolnić jeszcze trochę miejsca kolejnym pokoleniom szacownych nieboszczyków.

Cała więc kartografia monotonii: wszystko jakby poszatkowane i niepotrzebne, lecz nie dlatego, żeby w ogóle mogło nie istnieć, ale dlatego, że przestało być ważne, stało się oczywiste aż do tej śmiertelnej nudy, która na własność przejęła Connemary, nie wiedzieć nawet kiedy; i należałoby może nazwać "Czaszkę z Connemary" opowieścią o oczywistości, wciąż złośliwie nasuwa mi się taka myśl, bo przecież właśnie mętna przestrzeń oczywistości zawiera wszystkie wydarzenia nieoczekiwane i dziwne, bo właśnie codzienność poprowadzi narrację tej historii, ulegając z czasem faktom zgoła niesłychanym.

Tyle rzeczywistość, ale i dramat przecież nie rozegra się nigdzie indziej niż w tym klaustrofobicznym, deszczowym miasteczku. Postacie tragedii wyraziste są niby figury na szachownicy, reżyserka (Katarzyna Deszcz) bez trudu zbuduje więc cały schemat narracji, z jednej strony - wydawałoby się - znów całkowicie przewidywalny, z drugiej jednak - jak się okaże - połamany i rozwydrzony. Cała plejada gwiazd zapomnianego miasteczka, zamkniętego w sterylne ramki ulewy: Maryjohnny (Bogumiła Murzyńska), zdziecinniała dewotka; tępy, rozwrzeszczany Martin (Michał Rolnicki); jego brat, Thomas (Wiesław Kupczak), wiejski policjant, marzący o sławie serialowego łowcy zła. No i przede wszystkim zgorzkniały Mike (świetny Wiesław Kańtoch), lokalny grabarz i producent bimbru, jakby wycięty z całkiem innej bajki, zbędny element układanki. Właśnie wokół jego postaci zogniskuje się przypadkiem zawiązana akcja, kiedy nagle okaże się, że tylko on potrafi zachować w Connemary jakiś pozorny spokój i poczciwość; że potrafi oprzeć się beznadziei, naiwnie upierając się przy prostej uczciwości oraz niespełnionej miłości do tragicznie (z jego winy?) zmarłej żony.

Nie jestem chyba jednak skłonny w całości interpretować "Czaszki..." jako historii o znudzeniu i intrydze stworzonej według zasad irlandzkiego (nie)dobrego smaku. Ciężar spektaklu rozegra się chyba jeszcze gdzie indziej: na pierwszy plan wyjdzie zadziwiająco sprawna i złośliwa ekonomia symboli, zarówno tych steranych wiekiem, jak i zupełnie nowych, równolatków Gwiezdnych Wojen oraz poruczników Colombo. To chyba właśnie ten symbolizm "Czaszki..." z czasem staje się niebezpiecznie lepki i uwodzicielski: szczęśliwie sprawy w swoje ręce znów weźmie Mike, i - zupełnie nie wiedzieć czemu, czy tylko z niesmaku, czy po prostu ze zwykłego obrzydzenia - przemiesza spójność opowiadania, na kuchennym stole rozwalając czaszki swoich (byłych) znajomych. Logika dramatopisarza jest tu mocno pokrętna, ale przecież broni się językiem i intelektualnym powabem. Tego mi trochę brakowało. Katowickie przedstawienie wydawało się jakby przerysowane, jakby reżyserka poszła o ten jeden krok za daleko, zamieniając (i tak mało subtelny) irlandzki czarny humor w dość niestrawnie podaną groteskę, która ma tę niepokojąca tendencję, że łatwo przeradza się w banał. Za dużo było chyba na scenie niepotrzebnego krzyku, tupania, wrzasku, ruchu nie wiadomo gdzie i nie wiadomo po co. Choć przecież i tak trudno oceniać tragedię z Connemary: momentami mocno irytowała, zgoda, ale zakończenie było zupełnie jak uderzenie (sic!) obuchem w głowę.

Pozostaje pytanie, czy potencjał tekstu pozwala "Czaszce..." na trochę większy potencjał teatru. McDonagh z lubością zajmuje się przecież opowiadaniem dramatu, przenoszeniem na scenę najbardziej wyrazistych słów lub znaczeń, które z jednej strony przygotowują niepokojącą i gęstą intrygę, z drugiej jednak zupełnie zamykają scenę, nie pozwalając chyba na żaden większy łyk powietrza. Nie pierwszy raz irlandzki dramatopisarz dzieli krytyków, skrajnie utrudniając ocenę spektaklu, zawieszonego gdzieś ekwilibrystyczne pomiędzy skondensowanym natłokiem tekstu, odświeżającymi pomysłami reżysera oraz wciąż niezaspokojonymi potrzebami sceny. Mnie sam spektakl wydawał się odrobinę pretensjonalny, może odrobinę zbyt brutalny i przejaskrawiony: ale przecież wciąż pozostał imponującą breją całkiem solidnego teatru, obficie podlanego dramatycznym sosem jak najlepszego gatunku.

Michał Podstawski
Dziennik Teatralny Katowice
5 marca 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia