W Gardzienicach świat cały stawał się teatrem
Włodzimierz Staniewski gościem spotkania w Gazeta CafeWłodzimierz Staniewski, twórca Teatru w Gardzienicach będzie gościem spotkania w Gazeta Cafe w poniedziałek 15 lutego.
Prapoczątków Gardzienic trzeba szukać w Wenecji. Tam, w 1975 roku Włodzimierz Staniewski, którego Jerzy Grotowski namaścił na swojego następcę, zbuntował się przeciwko mistrzowi i, wygarnąwszy mu w hotelowym pokoju, co myśli o jego szamańskich aspiracjach, zerwał z nim stosunki. Apostata, z głową nabitą własnymi projektami, zaczął szukać dla siebie miejsca, aż wreszcie odkrył pod Lublinem wieś Gardzienice, która wkrótce miała dać nazwę jednemu z najciekawszych zjawisk teatralnych minionego trzydziestolecia.
Stowarzyszenie Teatralne Gardzienice zostało powołane do życia w styczniu 1978 roku. Dla potrzeb teatralnych prowizorycznie przystosowano dawną kaplicę ariańską, należącą do gardzienickiego pałacu, który, na wpół zrujnowany, od 1944 roku służył za siedzibę Uniwersytetu Ludowego. Paru mieszkańców wsi udostępniło grupie chałupy, goszcząc także uczestników słynnych gardzienickich Zgromadzeń. Były te Zgromadzenia co najmniej tak ważne, jak spektakle, tyle że znacznie od nich dłuższe. Ciągnęły się, bywało, długo w noc, która schodziła na śpiewaniu, gadaniu, opowiadaniu, wcinaniu pierogów, a najważniejsze w tym wszystkim było wspólne bycie w gromadzie. Pamiętam posiady z udziałem artystów z zagranicy, którzy przybywali ze swoimi pieśniami i muzyką. Miejscowi, zrazu zawstydzeni, podpierali ściany, aż w jakiejś chwili pękały bariery, muzyka jednoczyła wszystkich, bez względu na różnice kulturowe i wytwarzał się na pół orgiastyczny, na pół karnawałowy tygiel w duchu multi-kulti, w którym Lubelszczyzna mieszała się z huculszczyzną, a rumuńska fletnia Pana rywalizowała z irlandzką balladą. Któregoś razu wieś wdała się w wokalny pojedynek z duńsko-niemiecką parą aktorów, śpiewając lokalne przyśpiewki przeciwko songom Brechta. Staniewski przywiązywał do Zgromadzeń wielką wagę, widząc w nich podstawę tego, co nazywał nowym naturalnym środowiskiem teatru. Chciał tego środowiska szukać nie tylko poza budynkiem teatralnym, ale wręcz wyjść poza przestrzeń miejską, w obszary nieznane teatrowi albo przezeń zaniechane. Interesowali go tacy odbiorcy teatru, którzy nie byli nim "skażeni", to znaczy obca im była "rutyna zachowań" i "styl odbioru". W tym sensie Zgromadzenia pojmowano w Gardzienicach jako formę prototeatralną, dobywającą z zapomnienia czy z ukrycia źródła kultury, która jednoczy ludzi mimo powierzchownych czy zewnętrznych różnic i podziałów. W poszukiwaniu tych źródeł grupa wyprawiała się do terytoriów słabo jeszcze dotkniętych cywilizacją, odwiedzała wsie Zamojszczyzny i Białostocczyzny, zbierając pieśni i bratając się z ludem, w czym niewątpliwie więcej było gestu artystycznego o proweniencji romantycznej, niż etnologicznego czy antropologicznego szkiełka i oka. Niewątpliwie jednak Gardzienicom patronował wielki filozof kultury, Michaił Bachtin, a bodaj i mądry obieżyświat, Bruce Chatwin. Sam Staniewski, gdy był usposobiony do zwierzeń, lubił wspominać swoją indywidualną wyprawę do meksykańskich Indian Tarahumara, śladami guru teatralnej awangardy, Antonina Artauda.
Ze zdobywanych podczas Wypraw i Zgromadzeń doświadczeń zespół budował spektakle. Najpierw, oparty na "Gargantui i Pantagruelu" Rabelais`ego "Spektakl wieczorny"oraz inspirowane "Dziadami" "Gusła", a następnie - "Żywot protopopa Awwakuma", niewątpliwe arcydzieło, w którym Gardzienice wyśpiewały, wytupały i wypociły w niekłamanej udręce ciał duszę człowieka Wschodu. Wszystko to działo się u schyłku lat 70. i w pierwszych latach 80., więc w czasie burzliwym i przełomowym. Wydaje się jednak, że Staniewski i jego zespół programowo odwracali się od spraw publicznych, jakby mówiąc: "Nasza chata z kraja". Miało to swoje dobre strony: nie angażując się politycznie, nie narażali się na szykany i prześladowania, jakie spotykały niepokorne grupy alternatywne, jak "Teatr Ósmego Dnia" czy "Provisorium". Możliwe zresztą, że sztuki "łudzenia despoty" Staniewski nauczył się od Grotowskiego. W każdym razie w stanie wojennym, choć jako Stowarzyszene formalnie zawieszeni, Gardzieniczanie mogli bez przeszkód podróżować za granicę, gdzie prowadzili warsztaty i uczestniczyli w festiwalach we Włoszech, Szwecji, Niemczech Zachodnich. Odbyli także wielotygodniową wyprawę do Laponii, gdzie poznawali archaiczne techniki śpiewu.
Co do mnie, to długo pozostawałem głuchy na te, jak mi się zdawało, ludomańskie bałamuctwa naznaczone, na dodatek, eskapizmem. Ale gdzieś tak pod koniec 1988 roku pojechałem wreszcie do Gardzienic i dałem się oczarować. W Gardzienicach nie tylko ludzie tworzyli teatr, ale świat cały stawał się teatrem: domy, obejścia, łąki, drzewa, nieczynny młyn wodny, stara gorzelnia, nawet kładka przez rzeczkę Giełczewkę. Za pierwszym pobytem - zima, mróz, śnieg po kolana - nakłoniono mnie, zgodnie z przesłaniami ekologii teatru, do wędrówki nocą przez łąki, użyczywszy litościwie ocieplanych filcem gumowców. Zachęcony do bratania się z całym kosmosem, brnąłem przez zimowy pejzaż pod rozgwieżdżonym niebem, aż natknąłem się na rzeczkę. Nie była może szeroka, ale przeskoczyć się jej nie dało, trzeba było przejść po wąskiej oblodzonej kładce, trzymając się chwiejnego drąga. "Cholera by wzięła tych wsiowych komediantów!" - kląłem w duchu. (Kiedyś później ze złośliwą satysfakcją obserwowałem na Gotlandii zbaraniałych Szwedów, których Staniewski zgromadził jesienną nocą na plaży i, przekrzykując szum Bałtyku, wołał po angielsku: "Popatrzcie na to pieprzone niebo! A teraz popatrzcie na tę pieprzoną ziemię! A oni to podnosili, to opuszczali oczy, wydając jęk zachwytu, który niósł się po całej Skandynawii.)W końcu jednak dotarłem do nieszczęsnej kaplicy, gdzie grano "Awwakuma". Obejrzałem przedstawienie i zachwyciłem się. Na tyle się zachwyciłem, że towarzyszyłem potem Gardzienicom przez jakiś czas, oglądając po wielokroć i "Awwakuma", i następne przedstawienie, "Carmina Burana", osnute wokół legend arturiańskich i pomyślane jako swego rodzaju drugie skrzydło dyptyku, które wraz z "Awwakumem" miało ukazywać wschodni i zachodni aspekt Europy. W serdecznej pamięci zachowuję ówczesny skład zespołu: Annę Zubrzycką, Jadwigę Rodowicz, Dorotę Porowską, Grzegorza Brala, Tomasza Rodowicza, Olafa (Henryka) Andruszkę, Mariusza Gołaja. Większość z nich opuściła Gardzienice. Bral z Zubrzycką stworzyli teatr "Pieśń kozła", Rodowicz pracuje z grupa "Chorea", Iga Rodowicz, wybitna japonistka, została ambasadorem w Tokio. Także moje drogi od lat już nie wiodą do Gardzienic, choć ze względu na dawną sympatię chętnie śledzę relację o kolejnych projektach Staniewskiego i jego przedstawieniach, zwłaszcza tych, które tak, jak "Metamorfozy", "Elektra" czy "Ifigenia w Aulidzie" odkrywczo czerpały z dziedzictwa greckiego antyku. Zaskoczył mnie, prawdę mówiąc, pomysł przeniesienia się Gardzienic, choćby na miesiące zimowe, do Warszawy. Zdaje się, że władze Lublina piętrzą przed zespołem jakieś trudności, podczas gdy władze Warszawy chętnie by go wsparły, proponując siedzibę na Pradze. Staniewski z właściwym sobie entuzjazmem podjął rozmowy, wyznając w wywiadzie Romanowi Pawłowskiemu, że dał się złapać na lep Pragi: "Instynkt artysty podpowiada mi, że to świetne miejsce do pracy, mieszkają tu ciekawi ludzie, pochowani po tych suterenach, po tych zaułkach, podwórzyskach, resztówkach ". Jako że mieszkam na Pradze, to cieszę się z tych planów i bardzo mnie ciekawi, jak Staniewski odnajdzie się w świecie, w którym ostatnie relikty warszawskiej tradycji, zapisanej w felietonach Wiecha i piosenkach Grzesiuka, wymierają w cieniu modnych, alternatywnych knajp , scen offowych i galerii. "Mnie zagrano praską melodię" - powiada Staniewski. Ale którą, panie Włodzimierzu, którą? Może tę: "U nasz na Pradze są rozrywki kurtularne/ Ale najlepszy w Parku Praskim - lunapark/ U nasz się tańczy tylko tanga popularne/ Z dziewczyną, co ma czerwień buraczkowych warg/ Rzuć, bracie blage i chodź na Prage/ Weź grubą lage, melonik tyż/ Zobaczysz Prage, dziewczynki nagie/ Każda na wage ma to, co wisz". Czy ta tradycja jest jeszcze do odzyskania albo raczej do wyzyskania - nie wiem. W każdym razie praski projekt przybrał już piękną nazwę "Teatr obiecany". Rozumiem, że Staniewski wziął na siebie rolę Mojżesza. Mam nadzieję, że i stołeczne władze podołają tej biblijnej metaforze.