W miłości i na wojnie

W miłości i na wojnie, czyli słowo o spektaklu „Na całe życie" w reżyserii Wojciecha Malajkata wystawionym w Teatrze Powszechnym w Łodzi

„W miłości mężczyźni chcą wygrać, a kobiety nie chcą przegrać"
Napoleon Bonaparte
„Prawdziwej miłości nie zaszkodzi nawet małżeństwo"
Maria Czubaszek

Dwie rzeczy (p)o miłości wiem na pewno: nie można być z kimś, kogo się nie kocha i nie wolno spłacać cudzych zobowiązań finansowych.

Na podstawie scenariusza filmu Paolo Costelli pt. „(Nie)długo i szczęśliwie" powstał spektakl „Na całe życie" (Per Tutta la Vita) w adaptacji, reżyserii i z muzycznym opracowaniem Wojciecha Malajkata, oraz tekstem w przekładzie Marii Trzoch. Prapremiera wydarzenia miała miejsce 14 stycznia 2023 roku na Dużej Scenie Teatru Powszechnego w Łodzi Polskiego Centrum Komedii. To nie pierwsza realizacja W. Malajkata w Teatrze Powszechnym, bowiem w 2020 roku wystawił tu „Rodzinę" Antoniego Słonimskiego.

Czyste konto?
Wojciech Malajkat w spektaklu „Na całe życie" przełożył język kina i jego stylistykę na sztukę teatru. Ta umiejętnie zespolona przez reżysera mozaika postaci, stylów i gatunków wydobywa i podkreśla uniwersalność ludzkich spraw. Zderza nas z nimi, niejako zmusza, by sprawdzić, czy któryś z grzechów przeciw miłości nie znalazł się na naszym koncie. Nagle widz robi szybki rekonesans bagażu życia uczuciowego, miłosny rachunek sumienia, szczególnie w obszarze relacji najbardziej intymnych, bliskich: przyjaźni i miłości, lojalności i gotowości trwania przy najdroższej osobie. I zaufania, które raz utracone, tak ciężko odzyskać.
W oberży hiszpańskiej
Wydaje nam się, że opis spektaklu nie do końca zgadza się z treścią tego, co na scenie. Widz czeka na błyskotliwą komedię o perturbacjach małżeńskich, z problemami większymi i mniejszymi, a tymczasem otrzymuje narrację z finałem umiarkowanie dającym nadzieję na nowe otwarcie.
Treść i forma a priori określone mianem komedii wcale nie muszą nią być. Czy więc otrzymujemy to, na co zostaliśmy zaproszeni? Czy – jak w oberży hiszpańskiej – będziemy jedli to, co sami przynieśliśmy? Bo oto otrzymujemy gorzką historię rozmijających się w swych oczekiwaniach ludzi, czasem zranionych, czasem znudzonych, a czasem płynących z nurtem. Tak po prostu. Adaptacja broni się, choć nie bez potknięć, bowiem miejscami wyczuwalny jest brak guślarza.

Słońca jakby mniej
Zdrada, zawód i ból pod każdą szerokością geograficzną jest zawsze tak samo dojmujący, ale ma znaczenie, czy się płacze na Piazza Navona w ciepły dzień, czy w wynajmowanym mieszkaniu na Żubardziu w strefie coraz bardziej umiarkowanej. W historii, którą „snuje" Malajkat mniej jest miejsca na refleksję, która prowadzi do naprawy tego, co można ratować, za to więcej smutku. Odnieść można wrażenie, że włoska pausa di riflessione – czas dla par na chwilę do namysłu – nie sprawdziłaby się w naszych realiach (z nielicznymi wyjątkami).
I choć reżyser z wyczuciem oraz zrozumieniem dla postaw swoich bohaterów konstruuje misterną historię miłosną na wiele rąk, to jednego nie może: nie zmieni zachodniosłowiańskiej aury i usposobienia w słońce południa, śródziemnomorski klimat i styl bycia. Czy słońce, ciepło, lazur dają większą nadzieję na powodzenie? Na co dzień nie zdajemy sobie sprawy, jak kultura, tradycja, miejsce gdzie żyjemy wpływa nie tylko na samopoczucie, ale i poczucie własnej wartości, co zostało bardzo dobrze zilustrowane w spektaklu.
Lekkość bytu, obyczajowość, „niuanse" takie jak różnica w położeniu południków i równoleżników rzutują na styl bycia, postrzeganie świata i ludzi. A także klimat – tak filmu jak i miejsca, w którym żyjemy. Czy więc odmienna jest, określmy to roboczo, kultura relacji najbliższych, intymnych?

Artystyczne preteksty
Pobieramy się z myślą, że to na całe życie. A życie weryfikuje prawdziwość i trwałość składanej sobie przysięgi, czy to w kościele, czy w urzędzie. Nieznośna skłonność do nadużywania sformułowania „na zawsze" może mieć bolesne skutki, gdy to „na zawsze" rozbije się o rzeczywistość, choroby, problemy, porażki, ale i ... sukcesy. Tak, bo sukcesy jednej strony mogą równowagę na szali wspólnego życia zaburzyć. A życie mówi „sprawdzam".
Cztery pary dowiadują się, że ich śluby są nieważne, bowiem udzielił ich hochsztapler, jedynie się za księdza podający. Wciela się w niego „fabularny" Wojciech Malajkat (w materiałach filmowych gościnnie udział wzięli Katarzyna Kolenda-Zaleska i Wojciech Malajka), który choć pojawia się na krótkie chwile wprowadza ze swoją postacią i mistrzowskim warsztatem komediowy sztafaż. Jako jedyny odjeżdża (ale czym!) rozanielony. Paradoksalnie, kpiąca ze wszystkich świętości sytuacja jest i dramatyczna, i kuriozalna. A bohaterowie, choć może jeszcze o tym nie wiedzą, znajdują się w położeniu na wskroś ambiwalentnym. Tym samym reżyser daje artystyczny pretekst, by się sobie nawzajem uważniej przyjrzeć, nie tylko cmoknąć przelotnie przy wyjściu. U Malajkata bohaterowie przede wszystkim stają w obliczu próby, mniej szansy. Tak czy inaczej, będzie bolało.

De revolutionibus
To konstruowanie komedii na nowo, w nowym otoczeniu, przy innych stawianych pośrednio przez odbiorcę wymogach i użyciu innych narzędzi i technik. A może przy przewartościowaniu tego, co oferował teatr komediowy dotychczas. To także lekcja dla odbiorcy, że komedia to nie tylko kaskady perlistego śmiechu dobiegające z każdego zakątka sali, nie tylko to, przy czym odbiorcy zaśmiewają się w głos.
Teatr dziś wykracza poza ramy gatunkowe. To teatr, któremu służy niejedna muza. Łącznie z dziesiątą, jak widać. I ta fuzja jest dostrzegalna i odczuwalna! Elementy fabularne z gościnnym występami Wojciecha Malajkata to majstersztyk w mikro-skali. Ten filmowy sznyt, oko wyostrzone przez wiele lat pracy w kinematografii jest wyraźny. A teatr jest prawdziwy, czasem rozdzierająco prawdziwy, bo się dzieje tu i teraz, tuż przed oczyma widza. Nie możemy przewinąć scen, których by się nie chciało oglądać, takich co to nam do komedii nie pasują. Dlatego w czasie spektaklu Malajkata momentami nam niewygodnie w fotelach, coś uwiera (może nazwijmy to „sumieniem"?), wizualizuje się sieć powiązań i uwikłań, grzechy główne własne i drugiej strony. Trochę brakuje głębokiej scenicznej wiwisekcji, rozbioru na czynniki pierwsze, a jest z czego czerpać. Szczególnie dysponując takim potencjałem aktorskim.
W teatrze współczesnej komedii to, co nieregularne, nienormatywne, co może nie powinno śmieszyć, bawi najbardziej. A komedia nie jest wesołkowatym podrygiwaniem w fotelu, radosnym rechotkiem spod wąsa. W poetyce komedii takiej jak ta Malajkata zawiera się całe spektrum stylów, środków artystycznych oraz treść, która bliska każdemu. Czasem warto szukać komizmu między scenami i słowami, pomiędzy łezką wzruszenia, czy wrażeniem wspólnoty doświadczeń.

Wbici w fotel
Początek spektaklu jest intrygujący, mocny, głośny – głównie za sprawą głosu Pauliny Nadel w roli Sary. To tutaj mierzymy się z niezwykłą farsą: rozwodem po ślubie, który zostaje uznany za niebyły. Dodamy, że mimo mało pozytywnych okoliczności jesteśmy jeszcze w poetyce komedii, jako świadkowie ostrej i bezpardonowej potyczki między byłymi-niebyłymi małżonkami. Bohaterowie docierają na scenę-salę sądową bocznymi przejściami, blisko siedzących w fotelach widzów. Oto wszyscy stajemy się częścią spektaklu. Tym zabiegiem reżyser „zagarnia" kolejne rzędy, miejsca ku scenie, włączając widzów w akcję. Nawet na tym krótkim odcinku bohaterowie znajdują czas na krzyki, wzajemne oskarżenia. Wzburzona, nieco rozhisteryzowana kobieta i mężczyzna wyraźnie czekający na wyzwolenie (co już nigdy z pewnych względów nie będzie możliwe), uwolnienie się z więzów (znów ta nomenklatura).

W stronę Junga
Nieodmiennie wrażenie robią postaci kobiece. Sara – porywcza, niedojrzała, wydawać by się mogło, kiepsko radząca sobie z codziennymi obowiązkami, wychowaniem syna – przechodzi metamorfozę. To właśnie w niej zachodzi największa przemiana – z dziewczyny, którą mąż opiekował się jak drugim dzieckiem, może nieco lekkomyślnej, może niegotowej do ról, które jej przypadły, nie do końca rozumiejącej, z jakimi obowiązkami łączy się ogół działań zwanych wspólnym życiem, macierzyństwem, odpowiedzialnością. Dotąd wydawała się być kobietą, która bez mężczyzny pogubi się, nie poradzi sobie. A prawda jest taka, że gdy kobiety zostają zdane na siebie, odkrywają pokłady sił, o które nigdy inni ani one same się nie posądzały. Taka właśnie jest Sara wyrzeźbiona przez Paulinę Nadel.
Ona jest wreszcie zarówno Pigmalionem, jak i Galateą: budzi się do życia, dojrzewa, tworzy siebie. Może w zawrotnym tempie i na skutek trudnych zdarzeń, ale jednak inicjacja zawsze jest wstrząsem, jakkolwiek dobrze by przebiegała. Aktorka od początku do ostatniej sceny czuje i prowadzi swoją postać i oddaje etapy jej metamorfozy, jakby pomagała jej dojrzeć – otacza ciepłem, obdarowuje uśmiechem i zrozumieniem. Rola wymagająca, ponieważ w jednej postaci jest miejsce na świeżość młodości i mądrość dojrzałości. Nadel obdarowuje Sarę sprzecznościami, ale i zdolnością do poszukiwania siebie, a także walki o siebie. Aktorka ukazuje złożoność relacji Sary z samą sobą i innymi. Aktorka konsekwentnie buduje wokół niej napięcie. Jest świadoma tego, czego wymaga od niej rola, wie kiedy z nut najczulszych w ciągu sekundy przejść do szorstkości, wściekłości i porywczości bohaterki. Doskonale pokazuje po prostu kobietę w pewnym momencie życia. Bluza, dres strój – zasługą sugestywnych kostiumów jest podsunięcie tropów do odczytania jej postaci: stanów ducha i umysłu. Jest tu miejsce na paletę uczuć, emocji, drżeń. Aktorka błyszczy też w czasie dialogu, dla odmiany intymnego, z byłym (nie-mężem?), granym przez Sebastiana Jasnocha.

Jesteś moją bajką
Z reguły tak kończą się wszystkie bajki: i żyli długo i szczęśliwie. Zastanawiamy się czasem jaki mógłby być ciąg dalszy tych historii. Wyobrażenie o doskonałym, trwałym związku bierze się często z głęboko i niejako pozaświadomych przyjętych w dzieciństwie prawzorców, wziętych z bajek i baśni. Archetypy – praformy postaci, motywów, symboli, wzorców i zachowań są wspólne wszystkim ludziom.
A może było tak: opadły emocje i pierwsze małżeńskie uniesienia i nadciągnęła kocim krokiem codzienna praca, Śnieżce już się nie chce dzień w dzień prać dla licznej rodziny, śpiąca królewna wymyka się z jarzma bierności i cierpliwości, lata patrzenia na Knypsa z Czubkiem doprowadziły Królewnę do coraz mniej dyskretnego rzucania się w wir przygód pozamałżeńskich, a Wróżka Chrzestna nadal zastanawia się, dlaczego kazała zaszlachtować złotodajnego osła, wszak teraz przydałoby się trochę mniej odczuwać skutki inflacji. Ciasta już się tak nie sprzedają, Ośla skórka owdowiała, niewiele też pomogła sprzedaż sukien w kolorze nieba, słońca i tęczy. No, po prostu plajta. Kopciuszek zbyt szybko, bez namysłu przyjęła księcia, poddała się mężczyźnie – chyba jeden z najszybciej zawartych ślubów, nawet jak na Charlesa Perrault: „Nie minęło parę dni, a już było po weselu. Młoda para żyła długo i szczęśliwie, bo nie może być inaczej, gdy ktoś poślubi Kopciuszka, dziewuszkę dobrą i pracowitą, której matką chrzestną jest wróżka". Siła nadprzyrodzona, tym razem pod postacią wróżki, która niejako jest gwarantem udanego pożycia, sankcjonuje związek. A jednak... Małżeństwo nie przetrwało. Kopciuszek wniosła o rozwód z wyłącznej winy pozwanego – liczne zdrady, nadmierna demonstracja siły fizycznej na ukochanej i pociechach. Rodzina ma założoną niebieską kartę.

Ich troje
Jasnoch-Vito w marynarce i golfie a la Diane Keaton przyznać trzeba, jest interesujący. Zdenerwowany podczas rozprawy, ale i nerwowy przez cały spektakl, rozdrażniony, ledwo muskający rzeczywistość, jakby był ciągle nieobecny, jakby go przerastało to, w czym funkcjonuje; uwiera go to, jak sobie pościelił, widać, że dostrzega, że trudno mu się będzie wyspać.
Jest w tym zbolałym, udręczonym, szturchanym z dwóch stron mężczyźnie, który zbiera wątpliwe plony swoich wyborów, potrzeba zrozumienia i czułości. Uwikłany, z jednych szalonych ramion wpada w drugie objęcia ciasne jak „eska" z Zary. Według nas Jasnoch dość zgrabnie próbuje ułożyć tę postać jako mężczyznę o dobrych intencjach i mniejszych umiejętnościach komunikacyjnych. Doskonale ilustruje funkcjonowanie w konflikcie, zmęczenie bohatera, który bliski jest poszukiwaniu białej flagi. W całym tym przekładańcu wyrastającym niczym podlaski sękacz, nie umie wychwycić, że stał się brutalnie rzecz ujmując, sponsorem i to wykorzystywanym w najlepsze. Z drugiej strony, dociskany przez matkę swego syna gubi się. W spektaklu pojawia się jeszcze jedna płaszczyzna relacji, a mianowicie ojca z nastoletnim synem. Jej przyszłość. Odkrywanie swojego dziecka, poznawanie się jest ważnym tropem, ale nieco pobieżnie podanym. Wątek relacji ojca i syna, a właściwie, gdy się temu wnikliwiej przyjrzeć, ojców i synów jest ważny, rozpoczęty, ale reżyser tylko prześlizguje się po powierzchni tej relacji. Może samo zasygnalizowanie takiej sytuacji miało uchylić drzwi dla refleksji w kontekście tego wątku.

Solilokwium Giady
Znakomita jest Marta Jarczewska, której postać zderza się z rzeczywistością tak inną od dnia wczorajszego. Giada wydobywa potrzebę i istotę życia rodzinnego, osobnego, stworzenia przestrzeni intymnej, należącej tylko do pary/ małżeństwa, a nie jedynie przestrzeni do zabawy paczki (za)dobrych przyjaciół.
Wygłaszane przez Giadę gorzkie solilokwium jest momentem przełomu. Brzmi w nim dojrzewanie do decyzji, zgoda, by zobaczyć to, czego nie widziało lub nie chciało się dotąd widzieć i wreszcie spojrzenie na siebie jako jednostkę – nie część grupy, nawet nie pary, tylko właśnie dostrzeżenie siebie – „ja" osobnego, wyjątkowego. I zgoda, zgoda na prawdę, nawet bolesną. To wszystko zobaczyłam w kreacji aktorki, której nie trzeba prowadzić, gra „czuciem i wiarą". Dlatego jej wierzymy, dlatego przeżywamy, przełykamy gorycz rozczarowania razem z jej postacią. I razem z nią chcemy znaleźć siłę, taką jak Giada.

I ta „trzecia"
Docenić trzeba popis Marty Wiśniewskiej, jako Delli. Jakże ona drażni! Rozkapryszona, roszczeniowa, realizująca własne interesy. „Hetera". Z pewnością rozpisana tak rola skłania do obrania takiego a nie innego kierunku postrzegania jej przez odbiorcę.
Trzeba zwrócić uwagę na relację „trójstronną". Związek, nawet zakończony, w pewnych okolicznościach nie wygasa, gdy ludzie się rozstaną. Nie kończy się nigdy, gdy ludzi łączy wspólne dziecko. Wejście w krajobraz porozwodowy jest trudne, choć nie niemożliwe.
Nie każdą relację czeka powodzenie, a bajka czasami kończy się szybko i mało wdzięcznie. To ta gorzka wiedza, którą niektórzy muszą posiąść. Ale znamy też związki, które rozpoczynają się w patchworkowych, niełatwych okolicznościach i okazują się trwałe i bardzo udane.
Della nie ma szansy na zaistnienie w innym schemacie, postać pozostaje „tą podstępną i złą", traktującą mężczyznę przedmiotowo, wykorzystującą swoje atuty, by osiągnąć cele. Tak wykreowana, utwierdza wizerunek hetery. Nawet jeśli nie żywimy sympatii do postaci, docenić należy aktorkę. Na ile Delia zasługuje być strącona do ostatniego kręgu (piekieł)? Niech że odbiorca odpowie sam. Fakt, że wywołuje tyle sprzecznych emocji ilustruje, jak ciekawie podeszła do swojej roli Marta Wiśniewska.

Głos kobiet
W przypadku postaci kobiecych na pierwszy plan wydobywa się trafny proces rozpoznania sytuacji egzystencjonalnej, duchowej, fizycznej granych postaci. Ippolita w osobistym sprzeciwie zaskakuje, przemawia pełnym głosem, przedstawia własne zdanie. Jej monolog o kobiecym, czyli ludzkim spojrzeniu na rzeczywistość, swoją kobiecość, kondycję dzisiejszych kobiet i dziewcząt i wyzwania, które przed nimi stoją. Ippolita ustami Ewy Sonnenburg przejmująco ukazuje kobietę jako byt niezależny, samostanowiący o sobie, samodzielny. Kobiety chcą samodzielnie kreować swoją przestrzeń w każdym sensie. Wspaniale, gdy może się to dziać przy pełnym zrozumieniu i wsparciu ze strony partnera.
Siła głosu kobiet nie może być lekceważona. Jednak ten głos skierowany wprost do publiczności w pewnym stopniu „omija" właściwych odbiorców, a szkoda, bo nabrałby głębi bez konieczności tak silnego wyeksponowania, nie straciłby na mocy przy takiej grze aktorskiej, jaką pokazała Ewa Sonnenburg. Przeciwnie – zyskałby na głębi, wybrzmieć mogłaby istota sprawy – potrzeby kobiet w relacji skierowane do ich właściwego „adresata".
Każda z kobiet w spektaklu jest inna, każda wnosi inną wrażliwość, emocje i doświadczenia, wzbudza pozytywne lub negatywne odczucia, porusza lub drażni, wywołuje niechęć lub współczucie, ale to właśnie one są nośnikiem treści najistotniejszych, które miały wybrzmieć najwyraźniej. Sylwetki kobiece są doskonale zarysowane, wyraziste i dominują nad postaciami męskimi. To i to właśnie kobiety dźwigają spektakl na swoich barkach niczym Atlas ziemski glob. Siłaczki poskramiające codzienność, matki, żony i kochanki – gwiazdozbiór plejad, jakże różnych, a tak fascynujących!

Monidło ze skazą
Najmłodsza para, Paola – w tej roli Małgorzata Goździk – i Andrea (pragnący stworzyć stadło na obraz i podobieństwo swoich rodzicieli, szuka „sposobu" na swoją żonę), którego gra Jakub Kryształ, przedstawieni zostają jako małżeństwo szczęśliwe. Pogodni i zakochani ludzie, mający dobrą pracę, ambicje (szczególnie młoda architektka z potencjałem, skoncentrowana na karierze) i więcej niż dobre warunki życia. W ich relacji cieniem kładzie się problem deficytu matki – w roli Angeli znakomita Barbara Lauks, która jak jej boharerka w swoim słowniku nie ma słowa „ograniczenie". Wkracza na scenę jak szampan – wystrzałowa i perlista! Energetyczna i energetyzująca, tam, gdzie się pojawia nadaje spektaklowi tempa, rozpędu. Angela żyje bardzo aktywnie, wciąż w niedoczasie, nawet gdy córka jej potrzebuje. Bohaterka unika trudnych kwestii, pytań, poważnej rozmowy. Skupiona na sobie i swoich zajęciach, nie potrafi znaleźć wspólnej płaszczyzny do rozmowy z córką. Paola wyrzuca matce jej niedostateczną obecność w dzieciństwie i zaburzoną relację na linii matka-córka. Wolność matki ma swoje konsekwencje dla dziecka. Czy ten deficyt sprawia, że młoda kobieta nie czuje się gotowa podjąć decyzji o macierzyństwie? Czy wręcz świadomie ją odsuwa? Trzeba by zbadać, co zniechęca do macierzyństwa, czy ojcostwa, najpewniej poszukać głębiej, w przeszłości. Czy aby nie tam najczęściej tkwi geneza problemu? Małgorzata Goździk z wielką delikatnością i ostrożnością buduje postać szczęśliwej nieszczęśliwej. Kluczenie, by nie zranić, a jednocześnie nie złamać własnych przekonań jest ryzykowne, co doskonale oddaje aktorka, bawiąc się z mężem w ciuciubabkę, przekomarzając, żartem – między słowami utykając to, czego naprawdę chciałaby dla siebie. Jednocześnie jest krucha, wietrzna i dziewczęca, zdeterminowana i skupiona na swoich celach.

Portret rodzinny
Dobrze zilustrowane są przez aktorów i scenografię bolesne i trudne sytuacje, gdy w obrębie najmniejszej komórki społecznej jaką jest rodzina panuje rozdźwięk. Problem rozszerza się na inne obszary wspólnego życia, uwierać zaczyna wszystko – to co w partnerze cenili i kochali staje się nieznośne, denerwuje i drażni. Wiedza o sobie bywa gorzka. I czy jest szansa na kompromis? Obraz tych rozterek jest silnie wyakcentowany, aktorzy potrafią przedstawić silne uczucia, konflikty, strach – co jest sztuką. Koniecznie przyjrzeć i przysłuchać się trzeba niejednokrotnie skomplikowanym relacjom między dziećmi a rodzicami: Paoli i Angeli, Vita i jego syna, Andrei i jego rodziców – które mają wpływ na ich bliskich.
Jakub Kryształ pokazuje jak Andrea miota się, piorunem z jasnego nieba jest dla niego zderzenie z tym, czego pragnie a czego nie pragnie jego żona. Wyeliminowana indywidualność naprawdę przynosi dwojgu szczęście? Wspólne pragnienia, marzenia, cała przestrzeń prywatna też jest domeną wspólną. A szacunek dla siebie samej? Treść tej relacji jest głębsza niż to, co wybrzmiało na scenie.

This is a man's world
Postać Edo grana przez Jakuba Wieczorka epatuje witalnością, targają nim silne emocje i namiętności, instynkty. Aktor wirtuozerią scenicznego obycia, doświadczeniem zarówno na deskach teatrów, jak i w ujęciach filmowych porywa! W „Na całe życie" rozbudowuje luźną postawę granej postaci, stara się pogłębić jej rys psychologiczny. Ruchliwość, głośność, luz – Wieczorek stara się nadać swojej postaci dynamizmu. To podejście do roli przybliża jego postać do kreacji filmowej u Paola Costelli. Aktor nadaje postaci charakteru, śródziemnomorskiego sznytu. Jego możliwości artystyczne są dużo większe niż miał możliwość zaprezentowania w spektaklu. Momentami jego styl może jest nazbyt przerysowany, ale przykuwa uwagę ruchem scenicznym, wyrazistą formą wypowiedzi scenicznej. Wśród postaci męskich zdecydowanie dominuje.
Statyczny i stateczny Emilio, czyli Jan Wojciech Poradowski w roli trudnej, a zagranej w sposób poruszający. Aktor oszczędnie sięga po środki artystycznego wyrazu, budując postać. Jego niezłomna postawa, milcząca obecność przedstawia kruchość mężczyzny – i na tym tle siłę kobiety – w obliczu trudnej rzeczywistości. Minimalizm w ruchu, maksimum w sferze emocji, tworzenia i oddawania nastrojów, które „przetaczają" się przez jego, ich przestrzeń życiową, rodzinną i małżeńską. Jak widać na przykładzie postaci Emilio czasem tysiąc słów to za mało, a czasami ledwie kilka to więcej niż ich ocean.

Palestra
A jeśli pełen panteon, to mamy również baczne oko Temidy w postaci przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości: sędzia sądu rodzinnego – perła w koronie – rzec by w profesjolekcie prawniczym, i na scenie – Magda Zając, aktorka, która nawet w epizodach jest wyrazista, dostojna i budząca respekt), adwokaci – świetnie dobrany prawnik Vita, Andrzej Jakubas i pełnomocniczka Sary – Karolina Łukasiewicz tworzą zacne grono. Wystarczyło doświadczenie i zmysł obserwacji, by zobaczyć i obsadzić właściwe osoby w rolach przedstawicieli palestry.

Na różnych piętrach jednego domu
Przestrzeń sceniczna podzielona jest na części: górną i dolną. Z perspektywy układów poziomych i pionowych dostrzegamy koncepcję-drabinę. Rzecz rozgrywa się na dwóch, a nawet trzech poziomach, łącznie z sutereną
Robiąca ogromne wrażenie scenografia Wojciecha Stefaniaka jest jeszcze jednym „aktorem". Zarówno koncept, jak i realizacja doskonale się udały – ułatwiają rozgrywanie poszczególnych scen. Te rozwiązania organizują przestrzeń i czas, wyznaczają kolejne plany. Widz identyfikuje parę przez jej przestrzeń mieszkalną. Miejsca określają domowników. Reżyser skupiony na technicznej stronie rozgrywa ją precyzyjnie. Perfekcyjnie ustawiony jest rozkład, porządek kolejnych wejść i wyjść aktorów. Malajkat posłużył się chwytem montażu, zestawiając ze sobą sceny z życia bohaterów, w różnych konfiguracjach. Niektóre sytuacje przedstawiane są równolegle, inne ze sobą kontrastują. Reżyser przenosi nas do kolejnych wnętrz: na salę sądową, do pracowni, sypialni, salonu państwa starszych. Kolejne sekwencje, to kolejne odsłony życia bohaterów. I według nas zrobione to z dużym powodzeniem i dbałością o szczegóły przy rozgraniczeniu tych przestrzeni: obecność rekwizytów, np. klasyczne, stylowe meble, które pasują tylko do konkretnego wnętrza i identyfikują jego właścicieli.

Maski
Kostiumy dyskretnie korespondują z osobowością, temperamentem postaci czy wykonywanym zajęciem. W pewnym sensie współgrają, odzwierciedlają ich charaktery, czy specyfikę środowiska, w jakim żyją i pracują. Dość spojrzeć na Angelę – wolna kobieta w stylu boho, kolorowy ptak, albo, dajmy na to, motyl, wciąż w locie. Czy też strój Eda, czyli Jakuba Wieczorka – swobodny, luźny, okraszony biżuteryjnymi akcentami, pasujący do jego stylu bycia. Czy oficjalny, biurowy strój Violi, sugerujący zajęcie zawodowe. Kolejny raz ukłonić się należy Wojciechowi Stefaniakowi. Powtórzę się, bo warto: scenografia i kostiumy udały się pysznie.

Druga szansa
Druga szansa to nadzieja na nowe życie, nowe rozdanie. Owszem, ale ta wolta nie obędzie się bez ofiar. Przez cały spektakl zyskujemy podskórnie przekonanie, że te związki od dawna miały pęknięcia, małe kamienie osuwały się każdego dnia. To nie lawina, ale drobne osuwające się kamyki, które złożą się na bolesną wyrwę, będąca obrazem braku, utraty.
Spektakl pokazuje, że zakończenie związku też może być nowym otwarciem. Bohaterowie jeszcze nie wiedzą, czego będą chcieli, ale powoli docierają do tego, czego na pewną nie chcą (naturalnie, nie wszyscy). Sami demaskują iluzję, w której trwają. Nie jest to jednak wina ślubu, a tego co dzieje się w związku. Ślub nie niszczy małżeństwa, niszczą je sami zainteresowani.

Uwikłania i miłosne patchworki
Cesarz Francuzów miał wyjątkową zdolność wyłuskania ze swych spostrzeżeń zgrabnych aforyzmów. Doskonałe miał oko nie tylko na to, co na polu walki, ale i polu uczuć i relacji damsko-męskich. Kampanie Napoleona to zdobywanie i nie tylko ziem. On wypróbował właściwie wszystkie możliwe taktyki i konfiguracje, które w miłości się pojawiają: zdrady, rozwody, kolejne małżeństwa, romanse. I to właśnie zobaczyliśmy na scenie Teatru Powszechnego. Wojciech Malajkat w spektaklu „Na całe życie" pokazuje różne układy i uwikłania miłosne, oblicza związków, także tych, gdzie para liczy więcej niż dwie osoby. Uczuciowy patchwork bohaterowie wyszywają półprawdami, lękami, neurozami, namiętnościami i pragnieniami.
Z miłością wiąże się terminologia batalistyczna i czy już samo to nie definiuje jej jako szczególną odmianę zjawiska niewytłumaczalnego? Dwoje ludzi ze sobą walczy, toczą między sobą wojny, jedno drugiemu ustępuje pola, wygrywa/ przegrywa, obiera taktykę. Czy rzeczywiście w miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone? Czy tak powinno być i czy nie może być inaczej?
Miłość jako forma spędzania czasu jest chyba jedną z najbardziej męczących i jednocześnie twórczych rozrywek.

Nasze grzechy małżeńskie
Czy małżeństwo to przeżytek niewnoszący wiele w związek dwojga kochających się ludzi? Nic nie jest dane raz na zawsze i to powinno się powtarzać młodym w kościołach i urzędach stanu cywilnego. Powiedzenie „tak" sobie, Bogu, zgromadzonym ludziom nie gwarantuje „z urzędu" sukcesu i powodzenia we wspólnym życiu, tej podróży w nieznane (czasem nie słuchamy, gdy nam mówią, że nie wsiada się do pociągu z (nie)znajomym). Zgoda, miłość nie istnieje na papierze, ale czasem przysięga ślubna: „uczynię wszystko by nasze małżeństwo...", czy to dopomóc ma Bóg, czy inne siły zewnętrzne, może dodawać odwagi w trudnych chwilach.
Malajkat nie wskazuje gotowej odpowiedzi na pytania, które zadają sobie bohaterowie. Owszem, mamy pewne tropy, „objawy"; nie daje nam odpowiedzi co do przyszłości ani tych, ani żadnych innych związków. Raczej konfrontuje nas na równi z bohaterami z sytuacją przełomu w związku, koniecznością zmierzenia się z rzeczywistością.
Przez cały czas trwania spektaklu zastanawialiśmy się, komu by tu dać szansę, komu szansę daje reżyser, a komu wybije dzwon? I przyznać trzeba, żeśmy się spodziewali innego finału, czyli niby dobrze, bo jesteśmy zaskoczeni, ale tylko niby.

Oblicza miłości
Ale to nie „Mayday", a raczej „Historia małżeńska". Meandry miłosne potrafią nieraz zwieść na manowce. Kolejne postaci ranią się, a szampańskie nastroje z początkowych scen szybko ulatują. Na próbę wystawione zostają nie tylko małżeństwa, ale także relacje przyjacielskie, rodzinne. Twórcy i wykonawcy sprawiają, że w powietrzu czuć namiętność bez miłości, miłość bez wzajemności, nienawiść na skutek zawiedzionej miłości, osamotnienie w małżeństwie, a także szczególną realizację motywu Eros-Tanatos. Jest też przepis na uczucie sprawdzone według Malajkata w wykonaniu Sonnenburg i Poradowskiego. Aktorzy świetnie realizują obraz miłości długodystansowca. W ingrediencji znajdziemy: szczyptę namiętności, pokłady czułości i cierpliwości, porozumienie i wsparcie, wierność i szczerość, łyżka dziegciu, miłość i co jeszcze chcecie! Ippolita i Emilio są tak zagrani, że wierzymy w miłość bez próbowania siebie nawzajem.

Grande finale
Ślub pomaga, cementuje, czy jest niepotrzebnym zabiegiem utrudniającym ewentualne rozstanie? Czy się nim asekurujemy, np. ze strachu przed samotnością, czy też decyzja o nim wynika z pragnienia uhonorowania siebie nawzajem, suwerennie wybierając się na nowo każdego dnia? Spektakl każdorazowo będzie miał sukces, jeśli po obejrzeniu go widz postawi sobie to pytanie i szczerze na nie odpowie.
Może warto częściej sięgać po klisze, na których utrwaliliśmy nasze piękne chwile: „Lepiej, żeby na początku było coś ważnego, pięknego, wyjątkowego, do czego można odwołać się w trudnym czasie". Ale tylko niektórzy potrafią zaprzysiężoną odpowiedzialność przed (nigdy za!) małżonkiem, która tak kojarzy się z dużym trudem, przyjąć jako zaproszenie w najbardziej ekscytującą podróż. Bo jak lepiej nazwać wyprawę z nieznajomym?

Teatr na popis
Z tej sałatki damsko-męskiej, drobno siekanej z dni powszednich, świąt i niedziel, okraszonej kropelką żalu, szczyptą smutku, wstydu i prozą codzienności powstała komedia inteligentna, choć nie bez omyłek, której tworzywo wyznacza kierunek teatrowi. Ten z kolei nie obraża intelektu publiczności, przeciwnie – skłania odbiorcę do rozważań o sprawach bliskich każdemu. Pozwala również na popis artystom, podsuwa pomysł, by z materii wielotorowej i wielowarstwowej uczynić nową jakość. Pojawia się więc odezwa do uczestników i twórców kultury, by przewartościować, czym jest humor w sztuce i co wywołuje uśmiech, a niekoniecznie kaskady pustego rechotku z marnego skeczyku. I choć większe i mniejsze rewolucje czasem wstrząsają i sztuką, i życiem, to tak jak w szczęśliwą miłość, my wierzymy w humor mądry, leczniczy i refleksyjny, na który moda nie przeminie. Formuła teatru się nie wyczerpuje, ona ewoluuje i nabiera coraz pełniejszych kształtów. Evviva l'arte!

PS. Bylibyśmy wdzięczni za historię o dalszych losach księdza, jeśli się możemy o coś upomnieć.

Magda Górowska-Mitrus
Dziennik Teatralny Łódź
6 lipca 2024

Książka tygodnia

Zdaniem lęku
Instytut Mikołowski im. Rafała Wojaczka
Piotr Zaczkowski

Trailer tygodnia