W poszukiwaniu odtrutki
"Trucizna" - reż. Marek Gierszał - Krakowski Teatr Scena STUWydaje się, że największa tragedia dzieje się wtedy, kiedy odchodzi ktoś bliski – umiera, znika na zawsze z tego świata. Ale to nieprawda – nie tylko fakt śmierci jest tragiczny. Życie po tragedii, zmaganie się z nią, próba dalszego funkcjonowania czasem dla kogoś jest o wiele cięższa do udźwignięcia. Problem straty i życia ze stratą jest bliski niemal każdemu człowiekowi, więc to otwieranie ran przez bohaterów na scenie staje się automatycznie katalizatorem otwierania ran na widowni. Niektóre są już stare, a niektóre zupełnie świeże, każda rana jednak pozostaje blizną na duszy już na zawsze.
Powodem spotkania pary po latach, ale i jak się okazuje powodem rozstania, jest śmierć syna, z którą Ona nie potrafi sobie poradzić, a On stara się, ale spotkanie otwiera te zasklepione pozornie rany. Bohaterowie sztuki są bezimienni, autorka określiła ich bardzo uniwersalnie – On i Ona – nie bez znaczenia pozostaje ten fakt. Przepracowując tę sztukę razem z aktorami, łatwo dojść do wniosku, że Ona czy On to każdy z nas, a problem śmierci dziecka może dotknąć każdego. Dlatego jest on jakby pobocznym problemem sztuki, bo bardziej chodzi o uniwersalność tragedii, która generuje ten stan żałoby, „życia po śmierci", czymkolwiek strata by nie była.
Spektakl rozgrywa się w zamkniętej przestrzeni, z której wyjście stanowią jedne drzwi usytuowane na środku sceny. Jak się za chwilę okazuje tą przestrzenią jest cmentarz. Na scenie emocje pęcznieją, wypełniają wnętrze, atmosfera staje się duszna, tłamszone przez lata uczucia krzyczą. Małżeństwo spotyka się po 10 latach braku kontaktu. On po śmierci syna odchodzi od żony w sylwestrową noc, nie umiejąc dźwigać razem z nią niekończącej się żałoby. Ona żyjąc chwilą odejścia syna, próbuje jakoś radzić sobie, zapełniając życie rutyną – pracą i znajomymi. Jednak żale skrywane głęboko podczas spotkania promieniują intensywnie – ona ma żal, że zostawił ją bez słowa wyjaśnienia samą w tej kałuży żałoby. On tłumaczy, że nie mógł dłużej żyć z codziennie od nowa przerabianą myślą o śmierci syna, jej bólem, żalem, bezustannym rozdrapywaniem ran. Spektakl opowiada właśnie o tym, jak oboje radzą sobie z sytuacją, bo żadne z nich w ciągu 10 lat nie poradziło sobie, marząc o spokoju duszy. Ich oczom ukazuje się przerażająca prawda, że w tej sytuacji to nie jest nigdy możliwe do osiągnięcia.
Sztuka składa się tylko z dialogu, wszelki dźwięk, poza dwukrotnie odśpiewaną melodią,
w spektaklu jest wyeliminowany. Główne role grają emocje i słowa, próbujące nazwać to, co w głębi człowieka jest skryte. Ta szamotanina uczuć i słów jednak toczy się zbyt długo, nie przechodząc do kolejnego etapu, jest zbyt płaska, bez punktu kulminacyjnego, który by pozwolił spuścić ciśnienie, katharsis nie zachodzi, ale być może o to właśnie chodziło, żeby forma korespondowała z przekazem. W sytuacji byłego małżeństwa katharsis po takim dramacie nie nastąpi raczej nigdy, ta pustka duszy nie zapełni się, nie nastąpi coś, co mogłoby odmienić los i serce.
Widać to doskonale na przykładzie mężczyzny, który dochodząc do wniosku, że trzeba jakoś żyć i brać to, co życie daje, żeni się powtórnie i czeka właśnie na nowe dziecko. Jednak w chwili konfrontacji z przeszłością, siedząc nad grobem syna przeszłość wraca i udowadnia, że ciągle jest żywa i trwa.
Z tego świata nie ma ucieczki, nie ma też jednego, dobrego, sensownego rozwiązania. Dlatego otwarte zakończenie sztuki, mimo że pozostanie niedosyt, to jest jedynym rozsądnym i pozbawionym tendencyjności.
Na brawa na pewno zasługują aktorzy odgrywający główne role – Maria Seweryn i Marek Gierszał. Czasem trochę zbyt teatralnie przemawiający, czasem mało dramatycznie, histerycznie, nie przyciskając tych mocnych strun, ale zrobili to w sposób, który udzielał się widzom. Panował nastrój „delikatnie" nerwowy, irytujący, ale przede wszystkim owy nastrój niepokoju i takiego wewnętrznego zgrzytu tworzył się właśnie w momencie, kiedy widzowie zaczęli otwierać w swoich głowach szuflady, pytając czy to już tam miało być zamknięte na zawsze, czy jednak będzie przy mocniejszym uderzeniu wypełzać na wierzch.
Tematyka jest trudna. Zagrać tak długi i tak emocjonalny spektakl to duża rzecz. Aktorzy dali radę. Widownia dała radę do końca. Choć jeśli mam być szczera to sztuka trwała zbyt długo, stąd łatwo pójść w stronę opinii, że była po prostu nudna, zbyt męcząca, a żal byłoby, żeby straciła na wartości, bo rzeczywiście jest to wartościowy i wart przeżycia dramat.
Trucizna w teorii jest trucizną zatruwającą wody gruntowe, o czym wspomina, ale jest to zaledwie wzmianka i pretekst aby ściągnąć byłego męża na cmentarz. W ujęciu metaforycznym trucizna to wydarzenia, które zatruwają życie, to emocje, które trują organizm. To relacje skażone i niszczące każdego z jej uczestników. Trucizna to nagła śmierć, ale i powolne umieranie za życia.
Tytuł otwarty, interpretacja dowolna, wedle własnych przeżyć i... potrzeb.