W przeddzień święta ku czci...

"Twarz Napoleona" - aut. Monika Milewska - reż. Wiesław Hołdys - Teatr Mumerus w Krakowie

Jest 17 czerwca 1835 roku, a Francja przygotowuje się do hucznego świętowania 20-ej rocznicy zwycięskiej bitwy pod Waterloo, a tym samym 20 lat pokoju pod rządami Cesarza Francuzów. Przyjemne, ciepłe promienie słoneczne ogrzewają Paryż. Miasto, dla którego czas ekspozycji wynosi od trzech do trzydziestu minut według pana Daguerre, twórcy metody fotograficznej zwanej od jego nazwiska dagerotypią.

W przeddzień święta ku czci Napoleona Francję zalewają jego podobizny - od wizerunków na flakonikach perfum i łyżeczkach aż po sprzączki do damskich pończoch. Napoleonomania trwa w najlepsze, więc każdy może mieć twarz Napoleona na swój własny użytek. Ale czy sam Napoleon czuje się jeszcze właścicielem swojego wizerunku?

Kiedy Francja szykuje się na wielkie uroczystości, Napoleon Bonaparte przygotowuje się do stoczenia jednej z trudniejszych batalii. Batalii z aparatem fotograficznym Daguerre'a i śmiertelnie nudną czynnością, czyli pozowaniem do zdjęcia. W tej bitwie musi obyć się bez żołnierzy Starej Gwardii, a za jedynego sprzymierzeńca ma dystyngowanego kamerdynera Constanta.

"Napoleon i chronometry..."
Jest taki film, "Vaterland" w reż. Christophera Menaula według powieści Roberta Harrisa, w którym Hitler nie przegrał wojny i mocno tknięty zębem czasu nadal rządzi Trzecią Rzeszą, która coraz bardziej popada w starczy uwiąd niczym ZSRR pod rządami sklerotycznych diadochów Stalina.

Nie wiem, na ile znała go Monika Milewska i mogła się nim inspirować przy pisaniu dramatu "Twarz Napoleona", w którym proponuje alternatywną wersję historii? Do jego wystawienia w reżyserii Wiesława Hołdysa doszło właśnie w krakowskim Teatrze Mumerus Ważną rolę w przedstawieniu odgrywają odmierzające czas zegary. Zza jednego z nich wyłania się, niczym jego duch, Constant, wierny kamerdyner Bonapartego. Jeszcze dwa inne pozostają w nieustannym ruchu.
Wybijają kolejne kwadransy.
Czasy: akcji i spektaklu, przedstawiany i przedstawiający nakładają się. I najwyraźniej wlecze się on w odczuciu przebywającego na emeryturze cesarza seniora (na tym tytule odcisnął się niewątpliwie znak naszych czasów, skoro jeszcze przed rokiem mieliśmy emerytowanego papieża seniora).
Do pewnego stopnia zmęczonego sobą, swoim wizerunkiem publicznym. Napoleon bowiem nie przegrał Waterloo i pozostał na tronie imperium rozciągającego się od Calais po Smoleńsk (sic!). Sto lat później jego republikański następca, też wojskowy, powtórzy podobne słowa w odniesieniu do Europy od Atlantyku do Władywostoku (czyli Pacyfiku).
W tej wersji, po śmierci swego ukochanego syna zwanego Orlątkiem, a więc rok wcześniej Napoleon abdykował na rzecz biologicznego potomka - Aleksandra Walewskiego (w rzeczywistości tenże będzie ministrem spraw zagranicznych, a następnie kultury, ale za rządów bratanka bohatera czyli Napoleona III).
Z tego powodu są to czasy polskiej ekspansji na Paryż, między innymi w osobie Fryderyka Chopina, którego utworów wszakże nie usłyszymy.
Tym razem w ogóle nie pojawia się muzyka, a cały ciężar spektaklu spoczywa na ramionach trójki aktorów, ponieważ rzecz toczy się pomiędzy Napoleonem (Jacek Milczanowski), wspomnianym Constantem (Jan Mancewicz) i panem Daguerre (Robert Żurek), który po malarzu Davidzie przejąć ma uwiecznianie jego oficjalnych podobizn, tyle że za sprawą swego mechanicznego wynalazku (skądinąd zachował się dagerotyp wspomnianego Chopina).
Napoleon dbał bowiem o swój wizerunek, starając się sprawować kontrolę nad tym jak zostanie zapamiętany przez potomnych.
Teraz musi zmierzyć się z tego konsekwencjami, ponieważ tenże oderwał się od jego osoby i wiedzie własną egzystencję.
Nie jest już bowiem sobą, żywym człowiekiem, lecz postacią historyczną. Nie należy do siebie, lecz opinii publicznej, osaczony kopiami swych konterfektów, multiplikowanych w celach komercyjnych.
Najwyższa pora zatem, by umrzeć...
Mamy więc do czynienia z teatrem aktorskim. I to nie performatywnym, lecz tradycyjnie pojmowanym. Z ciągłością bycia w roli oraz dramaturgii opartej na grze z partnerem. Tyle że brakuje postaci w miarę równorzędnej (na przykład przywoływanego skądinąd Talleyranda, wręcz stworzonego do tego rodzaju konfrontacji).
Z oczywistych względów nie może nią być wierny sługa. Nie staje się taką Daguerre, który za sprawą swego wynalazku mógłby okazać się rozgrywającym w przydzielaniu nieśmiertelności. Wkracza wszakże do akcji zbyt późno, a i dramaturżka nie wyposażyła go w odpowiednie ku temu cechy. Poza tym nie mam pewności, czy osobowość aktora byłaby w stanie przeciwstawić się indywidualności Jacka Milczanowskiego w roli Napoleona, wskutek czego przedstawienie staje się do pewnego stopnia monodramem, teatrem jednego aktora, którego wspomagają dyskretne, nie rzucające się w oczy, ale za to wyszukane zmiany oświetlenia.
Może jednak musi tak być, skoro grana przezeń postać jest na tyle przytłaczająca, że wciąż budzi żywe spory nie tylko wśród historyków?

Lesław Czapliński
Portal maestro.net

Wiesław Hołdys
Teatr Mumerus w Krakowie
15 stycznia 2024

Książka tygodnia

Musical nieznany. Polskie inscenizacje musicalowe w latach 1961-1986
Wydawnictwo Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie
Grzegorz Lewandowski

Trailer tygodnia