W prześwicie

"Umowa, czyli Łajdak ukarany" - reż: Jacques Lassalle - Teatr Narodowy

Nie lada to sztuka tak dziś wystawić osiemnastowieczny utwór, żeby był i zrozumiały, i atrakcyjny dla widza. Bo nic tu się ze współczesnością nie zgadza - ani salonowa intryga, ani zbyt powolne tempo, ani naiwność obyczajowa bohaterów, ani staroświecki język.

Pewną szansą na sukces inscenizacyjny jest reżyseria historyczno-kabaretowa: zachowanie wszystkich realiów kostiumowych, bliskie realizmowi zamarkowanie scenografii, zebranie jak najlepszych aktorów i zbudowanie z tych elementów komedyjki – szybkiej, opartej na gagach i słownych qui pro quo. Ogląda się to jak staroświecką wersję perypetii serialowej „Niani”. I nie ma w tym porównaniu cienia sarkazmu, w końcu taki Bałucki czy Molière korzystali z tych samych sposobów rozśmieszania publiczności, których używa się i dziś. Różnica polega tylko na tym, co się pod takimi mniej lub bardziej subtelnymi żarcikami kryje – czy mądre rozważania o kondycji człowieka, czy proste doraźne odniesienia. 

I tu pojawia się drugi, trudniejszy jak się zdaje, sposób na inscenizowanie tego rodzaju utworów. Taki, w którym najważniejsze jest odniesienie do współczesności. Ale nie na poziomie prostej konstatacji, sprowadzającej się do tego, że ludzie nic się przez kilka wieków nie zmienili, bo wciąż tak samo kochają, zdradzają, boją się, walczą o władzę i wpływy, tylko trochę inaczej wyrażają te uczucia i manifestują swoje postawy. Prawdziwe wyzwanie polega na czymś więcej – na podsunięciu widzowi własnej interpretacji, która go zaskoczy, zadziwi, zmusi do myślenia. 

Przedstawienie „Umowy, czyli Łajdaka ukaranego” Pierre’a de Marivaux w reżyserii Jacques’a Lassalle’a w Teatrze Narodowym zaczyna się tak, jakby wpisywało się w pierwszy, klasyczny nurt inscenizacyjny. Na proscenium dwóch służących. Na pozór wszystko jest w porządku – są w kostiumie (nie dosłownym, ale dającym wyraźny sygnał, że mamy do czynienia ze sztuką historyczną), rozmawiają o swoich pryncypałach językiem prostym, ale wyraźnie nienowoczesnym. I tylko jeden mały gest łamie tę konwencję – witając się, przed zamaszystym przybiciem piątki dają sobie kuksańca pięść w pięść, tak jak to czynią postacie z amerykańskich filmów rozgrywających się w środowisku murzyńskim lub sportowym, gdzie powitanie składa się z całego kodu gestów mówiących „joł, jesteś moim kumplem, bo znasz szyfr”. Tyle że u Lassalle’a po tym drobiazgu wracamy do konwencji. 

Na scenę wkracza Kawaler (Wiktoria Gorodeckaja), czyli przebrana za mężczyznę panna, pragnąca w ten sposób dowiedzieć się, jakie są prawdziwe zamiary niejakiego Lelia (Grzegorz Małecki), swatanego jej przez rodzinę. Spotkała Lelia przypadkiem i najwyraźniej przypadł jej do gustu, ale jawne awanse czynione przez niego Hrabinie (Małgorzata Kożuchowska), w której towarzystwie się pojawił, mocno pannę zaniepokoiły. Dlatego też teraz w męskim stroju udaje się do domu Hrabiny, by wybadać, jak się rzeczy mają. Dziewczyna-Kawaler dodaje do oszustwa jeszcze jedno piętro i wmawia swojemu nowemu słudze Trivelinowi (Jerzy Radziwiłowicz), że jest tylko służącą wysłaną na przeszpiegi w imieniu swojej pani, a nie samą panią. 

Sceny między Kawalerem a Trivelinem odbywają się na proscenium, przy opuszczonej żelaznej kurtynie. Gdy do akcji wkraczają Lelio i Hrabina, pojawia się ich świat. Czerwona huśtawka, na której Hrabina uwodzi Lelia i Kawalera, podobnie jak sama uwodzicielska wdowa, jest jak żywcem wzięta z obrazów Watteau. Poza tym jedyną dekorację stanowią prawdziwe kulisy z wymalowanymi drzewami, spuszczane ze sznurowni, by raz tworzyć przejrzyste parkowe alejki, innym razem ponury zagajnik. Ale ta groza jest od początku udawana, bo kulisy zrobione są… z przezroczystych plastikowych płacht. Na dodatek przez całe przedstawienie po bokach sceny siedzą nieruchomo ubrani w czarne garnitury panowie w melonikach. Siedzą, słuchają i obserwują – niemi i nieruchomi świadkowie. 

Tymczasem intryga rozwija się prawie klasycznie – Lelio okazuje się niemoralnym utracjuszem, dla większego posagu gotowym wyznać miłość każdej kobiecie, Hrabina jest rozpuszczoną kokietką, przekonaną o swojej nieodpartej urodzie i wdzięku, a Kawaler, no cóż… próbując zemścić się na obojgu i oganiając jednocześnie od grubych zalotów swojego służącego, wplątuje się coraz bardziej w krętactwa, kłamstewka i dwuznaczne sytuacje. 

Pierre de Marivaux w „Umowie” zaskakuje każdego, kto spodziewał się łatwej opowiastki. Jego bohaterowie w miejsce szybkiej i ciętej słownej szermierki toczą ze sobą długie, elokwentne i kunsztowne dialogi, a historia zamiast bystro zmierzać do prostego i szczęśliwego końca, coraz bardziej się gmatwa. Zadziwia tłumaczenie sztuki, dokonane specjalnie na potrzeby tego spektaklu przez Jerzego Radziwiłowicza; tłumaczowi udało się znaleźć język staroświecki i nowoczesny zarazem. Zbija z nóg rozkoszna zupełnie Małgorzata Kożuchowska w roli Hrabiny – przepięknie malarska w rokokowej sukni, cała w kolorze herbacianej róży, pełna tanecznej gracji, uroczo rozchichotana, świetnie deklamująca swoje kwestie. Zaskakuje też Lassalle, wprowadzając nagle w miejsce klasycznego divertimenta – gdy na scenę mają wkroczyć muzycy, by rozweselić Hrabinę – przedziwny weselno-wiejski korowód zupełnie z innej epoki. Taki trochę jak z dziewiętnastowiecznych zdjęć, z muzyką ni to chłopską, ni żydowską – tkliwą i żałosną zarazem. W tańcu rozgrywa się dodatkowa scena zazdrości i miłości między głównymi bohaterami. Na koniec wszystkich wyprowadza weselny korowód, tylko dwoje dzieci w szkolno- marynarskich ubrankach, już wyraźnie dwudziestowiecznych, jeszcze bawi się chwilę w nieprawdziwym lesie namalowanym na nieprawdziwych kulisach… 

Potem wszystko znów wraca do normy, czyli do pozornej historyczności. Intryga kończy się przegraną wszystkich. Lelio traci i pieniądze, które pożyczył od Hrabiny, i szansę na intratne małżeństwo z dziewczyną-Kawalerem; Hrabina, która publicznie pozwalała się uwodzić Kawalerowi, czuje się równie publicznie upokorzona; zaś Kawaler pogubiony we własnych szelmostwach też zostaje z niczym. 

I na tym właściwie przedstawienie powinno się zakończyć, ale Lassalle nie powiedział jeszcze wszystkiego. Dopiero teraz odkrywa, po co były mu potrzebne wcześniejsze aluzje do innych epok, innych zachowań. Oto na scenę wkracza całkowicie współczesne operowe trio w wieczorowych strojach – bas, tenor i sopran. Ich rozgrzewce towarzyszy gorączkowe przygotowywanie stołu i eleganckiej kolacji dla trzech osób. Wraca nadąsany Lelio, miejsce przy stole zajmują też obrażona Hrabina i Kawaler – ten ostatni już jako współczesna dziewczyna: z rozpuszczonymi włosami, w wiosennej zwiewnej sukience. Niby siedzą razem, ale zupełnie osobno, bez słowa, jakby dzieliła ich od siebie niewidzialna szyba – innego czasu, obyczajów, myślenia o świecie, albo zwykłej domowej sprzeczki… Posiłek kończy się, gdy Hrabina, zagniewana przyśpiewkami operowego tria, czyniącego aluzję do jej naiwności, odchodzi od stołu, a wraz z nią znikają gdzieś magia Watteau, historia i iluzja. Zostaje sama gorycz i świadomość ludzkiej małości, która potrafi zbudować między ludźmi bariery większe niż czas. 

Jacques Lassalle jako reżyser wpisał rokokową „Umowę” Marivaux w nowoczesną ramkę z plastikowego pleksi. Obok postawił zdjęcie z późniejszego o dwieście lat wiejskiego wesela, po drugiej stronie przedwojenny portrecik pary dzieci, a jeszcze dalej fotkę z jakiegoś galowego koncertu operowego sprzed kilku lat, na którym zapewne wielcy śpiewacy nucili ostatnim zwyczajem przeboje pop. Nad tym wszystkim zaś umieścił ironicznych panów w melonikach z obrazu surrealisty René Magritte’a. Może to kopia tego obrazu, na którym przez rozbitą szybę w oknie widzimy piękny, spokojny pejzaż – tyle że część tego pejzażu została na szklanych odłamkach na podłodze? A może tego, na którym z lewej strony stoi odwrócony tyłem pan w meloniku i patrzy gdzieś w dal, a z prawej zarys jego sylwetki został wycięty w kotarze, i przez ten prześwit dostrzegamy plażę i morze, na które patrzy? 

Co tu jest prawdą, a co złudzeniem? Czy możemy wczuć się w pełni w osiemnastowieczną intrygę, zapominając, że dzisiaj młoda dziewczyna uznałaby za normalne nie tylko przebierankę za chłopca, ale i ksiuty z drugą dziewczyną? Czy da się dziś wystawić komedię Marivaux bez doprawienia jej żalem za tym, co przeminęło bezpowrotnie? Za romansami, które rozgrywały się w słowie; za czasem, który biegł od jednej konwersacji do drugiej i od uściśnięcia rączki do rzuconego ukradkiem spojrzenia; za życiem, które nie znało dzisiejszego rozumienia słowa „praca” i „wyrywania się z Matrixa”? Nie – mówi Lawssalle. „Umowa” to rzecz warta czytania, słuchania i oglądania. Zadziwienia, jak bardzo pasuje do współczesności, choć tak naprawdę jest tylko pięknym bibelocikiem, ustawionym na półce obok innych drobiazgów. I dopiero razem z nimi – w ich kontekście – staje się prawdziwą wyprawą w przeszłość, zmuszającą do postawienia sobie pytania, jakie to rewolucje obyczajowe i dziejowe zawieruchy doprowadziły nas do miejsca, w którym jesteśmy dziś. A może nawet: czy było warto? 

Justyna Golińska – absolwentka Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST, długoletnia redaktorka miesięcznika „Dialog”.

Justyna Golińska
Teatr nr 5/09
9 lipca 2009
Prasa
TEATR

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia