W sąd mi graj
„Proces. Spektakl muzyczny" - aut. Franz Kafka - reż. Jakub Szydłowski - Teatr Bagatela w KrakowieZdawać by się mogło, że po niezwykłym sukcesie musicalu „1989" twórcy teatralni coraz chętniej sięgają po formę przedstawienia artystycznego, jaką jest musical. Niewątpliwie, w „Procesie" było widać silną inspirację wspomnianą już sztuką, jednak nie zabrakło również zupełnie innych rozwiązań oraz partii mówionych.
Zaznaczyć trzeba, że cała obsada aktorska była świetnie przygotowana wokalnie przez Marcina Wortmanna, w skutek czego sprostali wszystkim wyzwaniom, jakie stawiał przed nimi skrajnie zróżnicowany dobór podkładów muzycznych. Gama ta rozpościerała się bowiem od delikatnych utworów na pianinie, przez rap, utwory niemalże rockowe, aż po disco- polową piosenkę. W moim odczuciu ta różnorodność była jednak pewną niekonsekwencją, która zaburzała nieco odbiór spektaklu jako spójnej całości.
Pewnym wyzwaniem okazała się także, w porównaniu do innych, mała scena, która mocno ograniczała ruch sceniczny aktorów. Skutecznie udało im się jednak zamknąć spektakl w jej ramach bez odczucia braku przestrzeni. Z pewnością pomogła w tym dobrze rozplanowana scenografia, która była ruchoma i wprowadzała drugi poziom nad sceną. Składała się sześcianów na wysokich nóżkach, pomiędzy którymi tworzyły się łukowate przejścia. Wnętrze konstrukcji było wypełnione szufladkami na akta, nie pozwoliło zapomnieć o sądowym charakterze sztuki nawet na krótką chwilę. W tym świecie ludzie byli niczym innym, jak tylko stronami kartoteki w urzędniczej szufladce, które w dowolnym momencie mogły zostać z niej wyjęte, podarte, wyrzucone. Bez większej refleksji, bez wyjaśnień, bez empatii.
Józef K. główny bohater sztuki, zagrany świetnie przez Miłosza Markiewicza był młodym idealistą, przekonanym o uczciwości, zwycięstwie prawdy nad kłamstwem. Wierzył w ludzi, chociaż wielokrotnie się na nich zawodził. Jedyną, stałą towarzyszką, która wspierała go w najtrudniejszych momentach, była tajemnicza kobieta w białym, zwiewnym stroju, którą odegrała Kaja Walden. Nie odzywała się, sceny z jej udziałem były niezwykle efemeryczne, piękne, towarzyszyły im jedynie dźwięki pianina i rozproszone światło. Cała treść przekazywana była przez ruch, dotyk. Nie umiałam oprzeć się wrażeniu, że jest personifikacją nadziei. Jedynie ona jest w stanie utrzymać człowieka przy życiu i działaniu nawet w najgorszej sytuacji.
Po pierwszym, dosyć miłym wrażeniu, nadeszły sceny z udziałem Mecenasa – Samuraja ( w tej roli Patryk Szwichtenberg). Sam zabieg zmitologizowania tej postaci do szlachetnego i dumnego wojownika ze wschodu skutecznie podkreśla absurd sytuacji i poprzez kontrast uwypukla zupełnie przeciwne cechy charakteru tego człowieka. Świetnie odegrana został arogancja, bezwzględność, absolutna świadomość brutalności i działania świata. Ogromny niesmak pozostawia jednak kreacja postaci asystentki Mecenasa na japońską gejszę. Chociaż Katarzyna Żbel w roli poradziła sobie naprawdę dobrze, oburzające jest powielanie stereotypowego i zakłamanego obrazu symbolu Japonii. Strój, imitujący kimono, był mocno odsłaniający, a sama postać wykreowana została na kochankę i kokietkę raczej lekkich obyczajów.
Największe wrażenie zrobiła na mnie scena końcowa z kapelanem więziennym (Przemysław Branny). Była niezwykle patetyczna, dramatyczna, a opowiedziana przez niego historia o odźwiernym, strzegącym drzwi do prawa, wywoływała dreszczyk emocji. Jasne, przenikliwe światło i muzyka tworzyły niezwykły klimat, jeszcze nie więzienny, ale mocno go sugerujący. Był to niezwykle czytelny znak, że z tego punktu nie ma już odwrotu, a wyrok, chociaż jeszcze niewypowiedziany na głos, zapadł już dawno. Walka z systemem, szukanie pomocy i oparcia w innych okazało się bezsensowne, a wolna wola wyboru jedynie ułudą. Wszystko i wszyscy dookoła są częścią sądu.
Utrzymany w duchu absurdu spektakl był udanym przedstawieniem myśli Kafki na scenie w nowatorskiej odsłonie. Wokal, światło i scenografia były niezaprzeczalnie najlepszymi elementami dosyć długiej sztuki. Nowa wizja wciąż aktualnych tematów z powieści była czytelna w odbiorze, przyjemna i lekka, mimo znanego dobrze, gorzkiego zakończenia. Nadzieja nie tylko podtrzymywała Józefa K. w chwilach zwątpienia, dała również, mimo swej ulotności, poczucie bezpiecznego gruntu widzom. Niezależnie, jak źle by się nie wiodło, ona zawsze będzie obok.