W sam raz dla szkół
"Lot nad kukułczym gniazdem", Teatr Powszechny w WarszawieLot nad kukułczym gniazdem" w warszawskim Powszechnym w reżyserii Jana Buchwalda to grzeczna do bólu kopia filmu Formana
Jan Buchwald zaczyna enigmatycznie. Scenę przeszywają laserowe światła.
Można by sądzić, że to wyimaginowane wizje Wodza (w tej roli Waldemar Kownacki), w których jako kilkuletni chłopak rozmawia z ojcem. I nagle oślepiające światła - oczom ukazuje się sterylna szpitalna sala. Sprzątacze wycierają podłogę, siostry wydają lekarstwa chorym. Pacjentom nie przeszkadza ubezwłasnowolnienie. Mogą być obiektem drwin pielęgniarzy albo workami treningowymi siostry Ratched. Wszystko prawie jak w "Locie..." Milośa Formana. Prawie. Bo od początku mam wrażenie, jakbym oglądała czarno-białe sceniczne ksero filmu. McMurphy w interpretacji Tomasza Sapryka to typowy praski cwaniaczek. Gra dwiema minami. Do jednej przykleja szyderczy uśmiech, do drugiej drwinę. Tej roli brak pazura i przenikliwości. Delikatność Aleksandry Bożek idealnie współgrała z konwencją "Szafy" Natalii Sołtysik w warszawskim Współczesnym. Jako wyciśnięta z litości siostra Ratched irytuje bezradnością. Reżyser starannie zadbał za to o portrety pacjentów. Świetny jest zwłaszcza Jerzy
Schejbal jako pogubiony Harding, ale też zakompleksiony Billy Piotra Ligenzy i Cheswick Zbigniewa Konopki to bardzo rzetelne role. Są też momenty w spektaklu Buchwalda wzruszające. Chociażby scena, w której pacjenci wykorzystują swoją "chorą" wyobraźnię, by obejrzeć mistrzostwa świata w piłce nożnej. Buchwald, mierząc się też z legendarnym spektaklem Zygmunta Huebnera z roku 1977 (polską prapremierą "Lotu nad kukułczym gniazdem", która zbudowała mit sceny przy Zamoyskiego), nie poniósł druzgocącej klęski, chociaż można było mocniej i wyraźniej. Brakuje przede wszystkim odpowiedzi, co znaczy dziś ten tekst i dlaczego warto po niego sięgać.