W teatrze szukam emocji
rozmowa z Maciejem Mikołajewskim- W zainteresowaniu się teatrem, tak jak w każdej dziedzinie, istnieje taka cienka czerwona linia pomiędzy szlachetną pasją a chorym uzależnieniem. W swoim czasie niebezpiecznie balansowałem na tej linii. Każda premiera wiązała się z wielkim oczekiwaniem, z emocją, ze strachem. Trochę się z tego wyzwoliłem - rozmowa z dr. hab. Maciejem Mikołajewskim, prof. UMK, astronomem oraz propagatorem wiedzy astronomicznej, redaktorem naczelnym dwumiesięcznika "Urania - Postępy Astronomii", wiceprezesem Polskiego Towarzystwa Astronomicznego oraz... miłośnikiem teatru.
Jako astronom zajmuje się Pan gwiazdami, a jako miłośnik teatru - czy szuka Pan gwiazd scenicznych?
- Nie. W teatrze szukam emocji i przygody intelektualnej, spotkania z prawdziwą sztuką. Teatr chyba jest kwintesencją wszystkich dziedzin sztuki, występujących jednocześnie - od literatury po muzykę i plastykę. Szczególnie bliski jest mi teatr plastyczny.
Proszę opowiedzieć o swojej pasji teatralnej...
- W zainteresowaniu się teatrem, tak jak w każdej dziedzinie, istnieje taka cienka czerwona linia pomiędzy szlachetną pasją a chorym uzależnieniem. W swoim czasie niebezpiecznie balansowałem na tej linii. Chciałem widzieć wszystko, co się w Polsce działo, co się w Toruniu działo. Każda premiera wiązała się z wielkim oczekiwaniem, z emocją, ze strachem. Trochę się z tego wyzwoliłem.
Recenzował Pan teatralne spektakle na łaniach czasopisma "Głos Uczelni"...
- Przez 10 pięknych lat mojego życia byłem recenzentem teatralnym w "Głosie Uczelni". Właściwie byłem nim dla jednego czytelnika - Jana Bełkota, redaktora naczelnego "GU", wielkiego miłośnika teatru. Wiedziałem, że on te recenzje czytał, przeżywał. Naprawdę zależało mu na moich tekstach. Czasem zastawiałem na niego pułapki. Pamiętam, jak po premierze "Kopciuszka" w Baju Pomorskim zatytułowałem recenzję - "Kopciuch niekoniecznie". Czekałem na telefon od Jasia, ale w końcu nie wytrzymałem i poszedłem do niego: "Jak ten mój tekst o Kopciuszku?" - zapytałem. "Fajny, może być" - odpowiedział. W tym czasie odbywały się wybory rektora UMK, w których kandydował profesor Jan Kopcewicz. "Wiesz, że na Kopcewicza mówią Kopciuch?" - spytałem. Jasiu prawie zemdlał. Zdążyliśmy jednak zmienić tytuł, zanim tekst poszedł do druku.
Prowadził Pan również spotkania publiczności Festiwalu Teatralnego "Klamra" z twórcami przedstawień. Co skłoniło astronoma do występowania w tak nietypowej roli?
- O prowadzenie spotkań poprosił mnie Maurycy Męczekalski, a on należy do tych moich przyjaciół w Toruniu, którym się nie odmawia. Prowadziłem te spotkania przez kilka lat. Nie przygotowywałem się do nich, lecz dawałem się ponieść emocji, w którą wprawiło mnie przedstawienie. Oprócz samego spektaklu, zadawania artystom pytań o wywoływanie emocji na scenie, interesowało mnie coś, o co inni nie pytali - jak żyjecie? Jak się organizujecie? Jak to robicie, że możecie mieć swój teatr? - że możecie się z niego utrzymać? To był bardzo ciekawy wątek. Publiczność włączała się do dyskusji, więc chyba rzeczywiście się mi udawało. Wśród tej publiczności znaleźli się ludzie, którzy po latach zostali animatorami kultury i dziś mówią mi, że te spotkania prowadzone przeze mnie miały znaczenie dla ich rozwoju zawodowego. Przyczyniłem się do kształtowania młodych, najlepszych na świecie umysłów, nie tylko jako nauczyciel akademicki na moim wydziale, ale też w naszej Od Nowie.
A czy zdarzyło się Panu znaleźć - pracować również "w środku" teatru?
- Trochę tego życia zaznałem, bo moje córki w szkole podstawowej i gimnazjum założyły swój teatr, który się nazywa Teatr Pimpa - teraz dojrzewają do liceum i mają roczną przerwę w działalności. Wszędzie, gdzie się zjawiały, otrzymywały jakąś nagrodę lub wyróżnienie. To była dla mnie wielka przygoda, mimo że to był amatorski teatr, a ja byłem w nim tylko technicznym. Czasem operowałem światłami podczas spektaklu, ale - według dziewczynek - zawsze robiłem to źle, byłem głównym źródłem różnych niedociągnięć. Jazda z nimi i całą scenografią po różnych konkursach i festiwalach teatrów amatorskich była piękną przygodą. Pomagałem też pisać scenariusze, czasem skracałem jakieś teksty.
Bywało też, że Pan pisał...
- Największym dziełem mojego życia nie jest żadna praca naukowa, lecz sztuka, musical pod tytułem "Sen nocy fletniej". Napisałem ją dla mojej żony i młodzieży, która miała twórcze wakacje muzyczno-teatralne w Bachotku. Na premierze usłyszałem coś, o czym zawsze marzyłem: "Autor! Autor!". Jestem bardzo dumny, bo to przerobiony na modłę nocy w teatrze tekst samego Szekspira w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka. Akcja dzieje się w kanale orkiestrowym, bohaterami są instrumenty. Pisałem to niemalże bez przerwy przez trzy dni i trzy noce. Spełniłem się jako twórca teatralny.