W teatrze zawsze fascynował mnie człowiek
Rozmowa z Pawłem SzkotakiemPaweł Szkotak to całym sercem i duszą człowiek teatru, choć niewiele brakowało, a spoglądałby na ludzkie życie z perspektywy szpitalnej kozetki. Wieloletni dyrektor Teatru Polskiego w Poznaniu, założyciel i dyrektor Teatru Biuro Podróży, reżyser, a od 1 września również prezes Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów. W rozmowie przeprowadzonej pod koniec sierpnia, Paweł Szkotak opowiedział o swojej teatralnej pasji, niespełnionej muzycznej miłości, zamykaniu pewnych rozdziałów oraz trudnych rozmowach z sąsiadami.
Marta Łuczkowska: "...spieszmy się kochać teatr, bo szybko przemija. Pozostaje tylko w zapisach, fotografiach. Teatr nie może nas przeżyć, a obrazy, rzeźba, muzyka - pozostają" - to Pana słowa wypowiedziane w 2001 roku, a opublikowane na łamach magazynu "Teatr". Kiedy narodziła się Pana miłość do teatru?
Paweł Szkotak: W zasadzie moją pierwszą miłością była muzyka, którą, na skutek choroby, musiałem porzucić. Teatr pojawił się trochę zamiast, ale bardzo szybko stał się główną ideą, którą zajmuję się od 10 roku życia.
Mimo obecności teatru, wybrał Pan studia psychologiczne.
- Przez krótki czas studiowałem teatrologię w Krakowie, potem byłem na tzw. emigracji, a następnie skończyłem psychologię na UAM. Myślę, że to są, a przynajmniej były za moich czasów, ciekawe studia, analizujące i diagnozujące ludzką naturę, a to się bardzo przydaje w pracy nad tekstem i w pracy z aktorami. Z pewnością jest to dobra baza do poszukiwań artystycznych.
Uznał Pan, że ciekawsze jest spoglądanie na ludzką duszę przez pryzmat sceny, a nie z perspektywy szpitalnej kozetki?
- Przez jakiś czas łączyłem obie te aktywności i bardzo to lubiłem, ale przyszedł taki moment, że trzeba było wybrać jedną z nich. Wybrałem teatr i nie żałuję tego, ale nie wykluczam, że kiedyś może nastąpić powrót do mojej pierwszej profesji.
W 1988 roku, jeszcze w trackie studiów, założył Pan Teatr Biuro Podróży. Skąd pomysł na nazwę kojarzącą się z podróżami, wyprawami, trochę poszukiwaniem, może zwiedzaniem? Czy teatr miał być "walką" z szarą PRL-owską rzeczywistością?
- To była Polska, której już wielu ludzi nie pamięta. Trwała jeszcze noc stanu wojennego. Młodzi ludzie, a ja byłem wtedy studentem, nie mieli przed sobą żadnych perspektyw - nie można było swobodnie podróżować, paszporty należały do państwa, a nie do obywateli i trzeba było po nie stać w długich kolejkach. A i tak nie zawsze się go dostawało. Moja siostra i brat byli emigrantami - właściwie ludzie marzyli o tym, żeby uciekać z Polski - dużo bardziej niż teraz. I wtedy razem z grupą przyjaciół pomyśleliśmy, że stworzymy teatr, który będzie podróżować bez paszportów i bez wiz. Będziemy do niego zapraszać widzów i postanowiliśmy go nazwać Teatr Biuro Podróży. Magia słów jest wielka, bo po dwóch, trzech latach podróżowanie okazało się naszym przeznaczeniem i od tamtego czasu w podróży spędzamy dużo czasu.
Dzisiaj łatwiej jest zobaczyć Teatr Biuro Podróży na świecie niż w Poznaniu.
- Rzeczywiście tak jest, chociaż ja się z tego powodu wcale nie cieszę. Jestem z Poznania i chciałbym tutaj pokazywać nasze spektakle. Niestety jesteśmy teatrem, który nie ma żadnej stałej dotacji i jeździmy tam, gdzie nas zapraszają. Naszym najbardziej lojalnym mecenasem jest Instytut Adama Mickiewicza. A kilka spektakli zrobiliśmy dzięki grantom z Wielkiej Brytanii i z Irlandii. To w ogóle jest paradoks, bo te spektakle powstawały najpierw po angielsku, a dopiero potem po polsku.
Teatr Biuro Podróży stał się jednym z najlepszych polskich teatrów alternatywnych. Zdobywał serca publiczności na całym świecie - Argentynie, Australii, Brazylii, Kolumbii, Kubie, Egipcie, Indiach, Iranie, Izraelu, Jordanii, Korei, Libanie, Meksyku, Palestynie, Singapurze, Taiwanie, USA i w większości krajów europejskich. Dotarł na wszystkie kontynenty. Jako jedyny przetrwał zmiany ustrojowe. Jest również laureatem prestiżowych nagród. Niestety, mam wrażenie, że Teatr Biuro Podróży jest bardziej znany, lubiany, nagradzany, doceniany na świecie niż w Polsce. Czy to znaczy, że polska publiczność nie dorosła do teatru alternatywnego?
- Myślę, że polska publiczność oczekuje od teatru przede wszystkim rozrywki. Poważny temat czy dramat w teatrze alternatywnym i plenerowym wywołuje zdziwienie u widzów. Pierwszy raz doświadczyliśmy tego z "Carmen Funebre". Dopiero po sukcesie na Festiwalu Fringe w Edynburgu, i entuzjastycznych recenzjach w "Guardianie", "The Times" czy "Independent", polska publiczność i krytyka przekonała się, że jest to ważny i wyjątkowy spektakl. Po 27 latach doświadczeń i pracy po prostu robimy swoje, licząc na to, że widzów da się przekonać.
Teatr Biuro Podróży to Pana dziecko. Był Pan nie tylko założycielem, ale także dyrektorem, reżyserem, pomysłodawcą kolejnych projektów i scenarzystą spektakli. Miał Pan pełną swobodę w doborze repertuaru i aktorów. Do roku 2003 Teatr Biuro Podróży zdobył takie nagrody i wyróżnienia jak chociażby: I nagroda na Ogólnopolskim Festiwalu Młodego Teatru "START" w 1989 roku, I nagroda na Łódzkich Spotkaniach Teatralnych w 1992 roku, Critics' Award na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Fringe w Edynburgu w 1995 roku, Medal Młodej Sztuki dla zespołu w 1996 roku, nagroda publiczności na Międzynarodowym Tygodniu Młodego Teatru w Erlangen w Niemczech również w 1996 roku, a także Nagrodę Ministra Spraw Zagranicznych i Nagrodę Ministra Kultury. Były też nagrody indywidualne dla Pana, między innymi nagroda Kapituły Miasta Poznania w 1991 roku, Medal Młodej Sztuki w 1993 roku i nagroda za reżyserię spektaklu "Pijcie ocet, Panowie" na Ogólnopolskim Festiwalu Komedii w Tarnowie w 1998 roku. Co Pana skłoniło, żeby poszukać swojego miejsca w teatrze publicznym?
- To był przypadek. Tak naprawdę wielka w tym zasługa Krystyny Meissner, wieloletniej dyrektorki Teatru Współczesnego we Wrocławiu i Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Dialog. To ona namówiła mnie do tego, żebym zrobił swój pierwszy spektakl. Ja byłem wtedy bardzo młody i nie zdawałem sobie sprawy, jak wielki prezent został mi ofiarowany. Długo ociągałem się z tym spektaklem, ale kiedy już go zrobiłem, bardzo mi się to spodobało. Zacząłem pracować jako reżyser, zacząłem też zajmować się operą - to było trochę spełnienie moich muzycznych marzeń. W końcu też, niejako przez przypadek, zostałem dyrektorem Teatru Polskiego w Poznaniu.
Czy 12 lat to długi okres?
- To spory czas, w którym można sporo rzeczy zrobić - myślę o kształcie teatru i kształcie repertuaru, budowie związków z publicznością, stworzeniu festiwalu Bliscy Nieznajomi, konkursu Metafory Rzeczywistości. Ale to jest też taki czas, po którym warto zacząć szukać nowych rozwiązań.
Od 1993 roku wyreżyserował Pan ponad 30. Spektakli, na deskach teatrów w całej Polsce. Który z nich był tym najważniejszym?
- To jest trudne pytanie, bo zawsze najcieplej myśli się o spektaklu ostatnim, nawet jeśli nie jest on najbardziej prestiżowy, czy najbardziej głośny. Dlatego moje myśli są w tej chwili bardzo mocno związane z projektem "Zimowa opowieść" Shakespeare'a, który zacząłem realizować w Anglii, w Coventry. Pierwsza odsłona już miała miejsce. Ale myślę, że takim najważniejszym spektaklem plenerowym jest "Carmen Funebre" w Teatrze Biuro Podróży, który dostał najwięcej nagród i który został wystawiony na wszystkich kontynentach. Jest takim przedstawieniem legendą. Cenię sobie także wszystkie moje spektakle szekspirowskie - "Hamleta" i "Otello" w Teatrze Polskim oraz "Makbeta" w Teatrze Biuro Podróży. Z operowych przedstawień myślę, że najważniejszy był debiut, czyli "Carmen" zrealizowana w ruinach teatru w Gliwicach, z wielką gwiazdą Małgorzatą Walewską.
Współpraca z teatrami muzycznymi i operą to było spełnienie marzeń o muzyce?
- Na pewno tak, ale jednocześnie to była ogromna szansa na szukanie nowych środków, potrzeba uczenia się nowych rzeczy, współpraca z dyrygentem, z solistami. To jest trochę inny świat, który wymaga innych środków inscenizacyjnych. To był na pewno czas rozwoju dla mnie.
W jaki sposób wybiera Pan teksty do realizacji? Które z problemów są w stanie zainteresować Pana tak bardzo, że postanawia je Pan przenieść na scenę?
- Zawsze w teatrze najbardziej interesował mnie człowiek i pewnie tak pozostanie. Szukam takich tekstów, które są poruszające - niosą ze sobą ciekawą historię, albo przemianę w życiu całkiem zwyczajnych ludzi - pięknieją albo przeżywają coś, co jest bardzo trudne. Przypomina mi się tekst Nikołaja Kolady. Miałem ten wielki zaszczyt wprowadzać go do Polski. Razem z tłumaczem Jerzym Czechem, zrealizowaliśmy pierwszy tekst Nikołaja Kolady w Polsce, "Martwą królewnę". To była historia o zwykłych ludziach, którzy żyją w trudnych warunkach, a jednocześnie w ich życiu zdarza się coś wielkiego, jakiś rodzaj wielkiej przemiany, która pokazuje głębię ich człowieczeństwa.
Jest Pan mocno związany z teatrem rosyjskim, a jednocześnie realizowana w Teatrze Polskim trylogia niemiecka pokazuje, że to zainteresowanie biegnie także w tę zachodnią stronę. Czy niemiecka trylogia zapoczątkowana "Operą za trzy gorsze", a kontynuowana "Demokracją" będzie miała swoją trzecią część?
- Pewnie tak, ale już nie w Teatrze Polskim. To się narodziło w momencie współpracy z teatrami z Niemiec i Francji nad "Śmiercią Dantona". To był bardzo ciekawy projekt, w którym trzy teatry z różnych krajów zajmowały się trzema wielkimi ideami rewolucji francuskiej: wolnością, równością i braterstwem. Każdy z teatrów realizował jedną część dramatu Georga Buechnera. My, Polacy realizowaliśmy część dotyczącą braterstwa. Wtedy spędziłem sporo czasu w Niemczech. Przeprowadziłem sporo rozmów. Wcześniej wielokrotnie grałem w Niemczech swoje przedstawienia, ale podczas pracy nad "Śmiercią Dantona" miałem szansę poznać Niemców trochę bardziej od środka. To był szereg mocnych i trudnych rozmów dotyczących przeszłości, która jest pogmatwana. Wydaje mi się, że wtedy zacząłem patrzeć i rozumieć ich trochę inaczej. Stąd moje zainteresowanie niemiecką kulturą i niemieckim teatrem.
I ponownie spojrzał Pan na człowieka, a nie cały naród?
- Rzeczywiście, kiedy rozmawialiśmy ze sobą na płaszczyźnie osobistej, to nasze porozumienie było łatwe. Ale kiedy rozmawialiśmy ze sobą z pozycji narodowych, to ono stawało się bardziej skomplikowane, padały pytania, na które odpowiedzi były trudne. Tak samo jest z Rosjanami. Mamy w Rosji przyjaciół, z którymi znamy się od ponad dwudziestu lat, z którymi realizowaliśmy wspólne projekty. A co jakiś czas potrafimy się pokłócić, choćby o politykę Putina. Kłócimy się, ale jednocześnie chcemy się wzajemnie zrozumieć, mimo różnicy poglądów.
W dwóch spektaklach realizowanych przez poznański Teatr Ósmego Dnia: "Sabat" z 1993 roku i "A jednak się kręci" z 2001 wystąpił Pan na scenie. A więc już nie tylko reżyseria, ale również aktorstwo. Nie miał Pan ochoty pozostać na scenie dłużej i spróbować swoich sił w nieco innej przestrzeni teatralnej?
- To były epizody. Na początku grałem też w spektaklach Teatru Biuro Podróży, ale myślę, że moi koledzy są znacznie bardziej utalentowani ode mnie. Zdecydowanie wolę reżyserować niż grać, chociaż w graniu odnajduję pewien rodzaj przyjemności. Nie odmawiam, kiedy pojawiają się takie propozycje.
Po 12 latach odchodzi Pan z Teatru Polskiego, który tak naprawdę był Pana teatrem. I to nie ze względu na połączenie funkcji dyrektora naczelnego i artystycznego, czy też wystawianie własnych spektakli. Pan postawił ten Teatr na nogi i sprawił, że już nie tylko w Poznaniu, ale w Polsce mówiło się o nim głośno. Czy ma Pan poczucie, że misja, cele, które postawił Pan przed sobą 12 lat temu zostały spełnione?
- Z pewnością wiele rzeczy udało się zrealizować i myślę, że to, co najważniejsze to jest zaufanie widzów. Teatr musi mieć kontakt z widzami, musi być z nimi w dialogu. Pomijam, że jest instytucją publiczną, więc powinien stwarzać taką ofertę, która będzie dla widzów ważna oraz interesująca. Za cel postawiłem sobie ludzi - żeby tutaj przychodzili i żeby dobrze się czuli w Teatrze. To zawsze wpływało na repertuar i dobór reżyserów, których zapraszałem do współpracy. Stąd też pomysł na festiwal i konkurs dramaturgiczny. Oczywiście, pewne rzeczy udały się bardziej, a inne mniej.
W tym roku Teatr Polski w Poznaniu świętuje jubileusz 140-lecia swojego istnienia. Obchody zostały zaplanowane na jesień, a więc już po wyborze nowego dyrektora Teatru. Nie czuje Pan żalu, że jako dyrektor piastujący to stanowisko najdłużej - bo 12 lat, to nie Pan będzie organizował i przewodniczył tym uroczystym obchodom?
- Oczywiście, że jest mi trochę żal, mam w sobie dużo sentymentów i uczuć związanych z tym miejscem, które nigdy nie będzie mi obojętne. Myślę, że niektóre idee będą kontynuowane - mam nadzieję, że pomysł z kupowaniem foteli przetrwa i widzowie będą mieli satysfakcję widząc tabliczkę ze swoim nazwiskiem w teatrze. Zawsze zależało mi na tym, żeby ten teatr należał do widzów, żeby czuli się z tym miejscem związani.
Od 2007 roku jest Pan dyrektorem Spotkań Teatralnych "Bliscy Nieznajomi", organizowanych przez Teatr Polski w Poznaniu. Jest Pan również inicjatorem i jurorem konkursu dramaturgicznego "Metafory Rzeczywistości" - chyba najważniejszego konkursu dramaturgicznego w Polsce. Jaka przyszłość czeka oba te projekty?
- To jest pytanie do moich następców, a nie do mnie. Obie te idee uważam za bardzo cenne. Festiwal Bliscy Nieznajomi jako festiwal tematyczny był świetną okazją do tego, żeby zobaczyć jakie ważne spektakle w Polsce są przygotowywane i prezentowane. Tego nie zrobi żadna agencja artystyczna, bo to jest działanie niekomercyjne, ale dzięki temu mieliśmy zawsze tłumy widzów na spektaklach Teatru Starego z Krakowa. Ważne były też rozmowy na temat idei - każdy festiwal miał swój tytuł, swoją myśl przewodnią. Z kolei pomysł konkursu dramaturgicznego "Metafory Rzeczywistości" doskonale wpisuje się w ideę poznańskiej pracy organicznej. W dużej mierze, dzięki nam, zaistniało wielu nowych autorów. Dzięki temu konkursowi ich teksty były wystawiane, a to jest dla ludzi piszących najważniejsze.
Czy oba te projekty pozostaną w Teatrze, czy zabierze je Pan ze sobą?
- To są idee, które należą do Teatru i to od nowej dyrekcji będzie zależało, czy będą kontynuowane.
Od 1 września obejmuje Pan stanowisko prezesa Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów, które ma swoją siedzibę w Warszawie. Czy to oznacza, że łatwiej będzie Pana spotkać w stolicy niż w Poznaniu?
- We wrześniu i październiku będzie można mnie spotkać na Białorusi, na Ukrainie, w Gruzji czy w Czechach. Tam będę ze swoimi spektaklami i projektami artystycznymi. W Warszawie będę raz w miesiącu. Z Poznania na razie nie mam pomysłu się wyprowadzać.
W 2008 roku otrzymał Pan Brązowy Medal Gloria Artis - Zasłużony Kulturze, a w 2014 roku odebrał Pan z rąk Prezydenta Bronisław Komorowskiego Złoty Krzyż Zasługi. Czy czuje się Pan artystą spełnionym?
- To są bardzo miłe gesty i jestem z nich dumny, ale mam nadzieję i wierzę w to, że wciąż jest przede mną nowy projekt, następny spektakl do zrobienia. Na moją decyzję o odejściu z Teatru Polskiego miał wpływ fakt, że praca na dyrektorskim stanowisku oznacza 80% administracji i zaledwie 20% twórczego zajmowania się teatrem. Wierzę, że teraz te proporcje uda się odwrócić.
Jakiego spektaklu, o którym marzy Pan od dawna, nie udało się jeszcze zrealizować?
- Takich spektakli jest całkiem sporo. Czasami te tytuły oddawałem innym reżyserom, jak stało się to z "Mistrzem i Małgorzatą", ale nie żałuję, że oddałem ten pomysł, bo dzięki temu powstało kultowe przedstawienie w Poznaniu i w Polsce.
W takim razie życzę realizacji wszystkich pomysłów, które rodzą się w Pana głowie. Mam też nadzieję, że nie pozwoli Pan, aby poznańska publiczność zapomniała o spektaklach reżyserowanych przez Pawła Szkotaka i nadal będziemy mogli zaglądać w ludzkie dusze przez pryzmat Pana teatru.
- Bardzo dziękuję.