W tej szajbie jest metoda
"Szajba" - reż: Jan Klata - Teatr Polski we Wrocławiu"Szajba" Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk to kompletna jazda bez trzymanki. Najprężniejsza polska "dramaturżnica" za przewodem Witkacego tworzy w tym dramacie świat surrealny, w którym każdy element politycznej rzeczywistości przeciągnięto poza granicę absurdu.
W takim świecie nie dziwi, choć setnie bawi, dożywotni premier Polski Ble, podczas wspólnego wędkowania z Hansem odkłamujący historię do cna, bo przecież tyle w niej jeszcze nieodkłamanych kart i tylu Polaków niepamiętających o masowych i krwawych wystąpieniach milionów Niemców-antyhitlerowców, co hart ducha zachowali jeno dzięki bratniej pomocy niezliczonych rzesz Polaków, którzy mordowanych Niemców bohatersko skrywali po domach. Zgrabnie się w tę poetykę wplata terrorysta 99 Groszy odrywający Kujawy od Polski, a w końcu i Polskę od Polski planujący oderwać, konstruktor bomby, któremu zadanie wciąż utrudnia tkwiąca w oku rzęsa i wreszcie ogniskowa tego pokracznego świata - Wiktoria.
Wiktoria, czyli Polska Nike malowana koślawym pędzlem Miszczuk, Klaty i Kingi Preis, to po części protagonistka z gatunku, o którym nasi rubaszni dziadkowie mawiali - "smakowita". Dorodna i cycata niewiasta z obowiązkową jasną "kosą" na głowie, śpiąca wśród czystego ekologicznie rzepaku, z którego powstanie jeszcze czystszy ekologicznie olej kujawski, to obrazek proszący się o paletę Chełmońskiego. Tę przaśną formę wypełniono jednak szaleńczą treścią - Wiktoria pozlepiana jest z nienasyconych bohaterek Witkacego, szczypty Almodóvara i podlana poetyką kanału TVN Style.
Celem jej egzystencji jest "gestem posuwistem" podawać misterowi Ble pokarm dla ciała (płatki - niestety mazowieckie, bo kujawskie się skończyły) i dla ducha (samą Wiktorię - niestety bez orgazmu), a przed, po, i w trakcie - niestrudzenie oddawać się autoanalizie. W chwilach wolnych od małżeńskich obowiązków Wiktoria oddaje się fantazjom o terroryście 99 Groszy, rozmowom z trójką wyimaginowanych przyjaciół, a w przypływach rozpaczy także z mężem, którego raczy przy okazji cytatami z podrzędnej literatury poradniczej w rodzaju: "Czy ty nie rozumiesz, jak mi ciężko, kiedy ty mnie rozumiesz, a ja ciebie nie rozumiem?".
I jak u Świetlickiego, gdzieś w tle istnieje świat przyssany do Internetu, gdzie sekunda po sekundzie relacjonuje się pracę nad bombą, która ma umożliwić zamach na prezydenta Usa (czyt. usa z podwójnym akcentem nad "u"). Ktoś puszcza w telewizji krwawą bajkę-jatkę o pięciu młodziutkich męczennikach Czarnych Łebkach (starszym widzom do złudzenia przypominającym Jacka i Agatkę), którym Niewierni Kartoflożercy wyżerali jeszcze ciepłe czarne łebki (wedle przypisu od bajkopisarza: podgrzybki w lokalnym narzeczu) wprost z rozpłatanych brzuszków. Profesor Bralczyk (fenomenalny Edwin Petrykat) udziela porad językowych w zakresie stworzenia odpowiednio chwytliwej nazwy dla kujawskich terrorystów, gdzieś jeszcze błąka się mister Ble i wątpi, czy Polska naprawdę pragnie, by on ją "tym swoim gospodarskim okiem obrzucał", ale dla Wiktorii to wszystko ma znaczenie drugorzędne, bo dożywotnia premierowa, w ciągłej pogoni za tym co dla niej i Polski najlepsze, swoje wie i poniekąd ma rację: "im chodzi o mnie - o Wiktorię".
Nawiązuje więc wreszcie "kontakt ze swoim wnętrzem" i dziarsko rusza w dzikie Kujawy na spotkanie Historii, ponętnego 99 Groszy i mitycznego orgazmu, którego szorstki w obyciu idealista ma jej w kujawskich dżunglach dostarczyć, lecz rewolucja okazuje się słabym afrodyzjakiem. Choć wyśniony bojownik bierze Wiktorię bez ceregieli, do których przyzwyczaił ją mąż, efekt całej operacji jest równie mizerny jak bywał w zaciszu premierowskiej rezydencji. 99 Groszy na siłę, ale bez powodzenia stara się przerobić kochankę a to w produkującą potomstwo Matkę-Kujawiankę, a to w Nike, Która się nie Waha, składającą młodych kamikadze do grobu i przyśpiewującą przy tym Hymn Ku Czci Wielkich Kujaw z przyklękiem na trzy. Trudno się w tej sytuacji spodziewać okrzyków rozkoszy .
Jak widać Kinga Preis stanęła przez zadaniem na granicy wykonalności. Maestria, z jaką sobie poradziła z grubo ciosanym portretem poskładanym z samych sprzeczności, jest niebywała, ale fenomen aktorstwa Preis od dawna sięga pułapu, o którym nie wypada pisać jednym zdaniem. Ta aktorka konsekwentnie udoskonala warsztat, który imponujący był już 10 lat temu. Kuszącym porównaniem stało się pisanie o niej jako o żeńskim Peszku, bo w ostatnich jej spektaklach widać, iż prowadzący ją reżyserzy mają świadomość, że Preis jest w stanie zagrać absolutnie wszystko (choć korzystanie z jej zdolności nie zawsze wychodzi na dobre - vide zupełnie niepotrzebny, choć popisowy monolog katowanej przez syna staruszki w "Lalce" Rubina). Warto żyć, aby się przekonać, czym nas będzie zaskakiwać, gdy minie kolejna dekada.
Jakby stężenie absurdu w samym spektaklu nie było wystarczające, dodatkową warstwę hecy do już i tak grubego tortu dorzuciło życie okołoteatralne. Widz, który nazajutrz po przedstawieniu chciał swoje wrażenia porównać z opinią sztandarowego krytyka w dużym polskim dzienniku, nagle ku swojemu zaskoczeniu dowiadywał się, że... obejrzał farsę i to niedorobioną. Opinię tę szybko zaczęto powielać do czasu, gdy Rafał Węgrzyniak dał upust swemu rozbawieniu i na łamach e-teatru zaapelował do publiczności o zduszenie śmiechu podczas premier prasowych, jeśli nieopodal siedzą poważni recenzenci, bo to biedaków wprowadza w konfuzję, a Anna R. Burzyńska zaczęła cierpliwie w "Tygodniku Powszechnym" tłumaczyć, że groteska w spektaklu wcale nie musi odbierać powagi poruszanym tematom. Przyznam, że wówczas dreszcz przeszedł mi po plecach. Czy naprawdę jest już z nami tak źle, że na poważnych łamach trzeba objaśniać recenzentom teatralne abecadło? Sama nie zamierzam uprawiać łopatologii na temat, co też twórcy mieli na myśli. Nie muszę - spektakl broni się sam.
Choć w programie teatralnym wyczytujemy lekki żal do autorki, że wbrew obietnicy specjalnie dla Jana Klaty nie napisała nowego dramatu, to już po pierwszych trzech scenach wiadomo, że to właśnie "Szajba" okazała się dramatem szczególnie temu reżyserowi potrzebnym właśnie teraz, gdy ma za sobą jeszcze świeżą "Trylogię" i wciąż chodzi w glorii twórcy "Sprawy Dantona". Wprawdzie przyszli badacze jego przedstawień w co krótszych notkach biograficznych z pewnością będą "Szajbę" pomijać, lecz w ustawicznym wadzeniu się Klaty z polskością ten spektakl spełnił rolę dobroczynnego zabiegu higienicznego. Reżyser wciąż balansujący na granicy podniosłości i popu, któremu tylko dwukrotnie - przy pracy nad Weź, przestań i Szewcami u bram - zdarzyło się na tej granicy pośliznąć, wreszcie pozwolił sobie na od dawna go kuszący krok w stronę ciemnej strony mocy. I nie był to krok fałszywy.