W wolnej Polsce my żyjemy
"Ciała obce" - reż. Kuba Kowalski - Teatr Wybrzeże w Gdańsku"Wtedy to Pan sprawił, że mężczyzna pogrążył się w głębokim śnie, i gdy spał, zesłał na mężczyznę mocny sen, wyjął jedno z jego żeber, a miejsce to zapełnił ciałem. Po czym Bóg z żebra, które wyjął z mężczyzny, zbudował niewiastę".
Na dwóch płaszczyznach czasowych rozgrywają się dwie odmienne, wzajemnie się przeplatające historie. Pierwsza to opowieść o latach osiemdziesiątych. Podczas sylwestrowego spotkania opozycyjnego poznajemy grupę młodych ludzi: Marka, jego dziewczynę Maryjkę, Jadwigę, Alinę, Zofię, Bogumiła, Bolesława i Ryszarda. Przyjaciele wspólnie zastanawiają się jak pomóc koledze, który trafił do więzienia. Poruszają kwestie wiary, prawdy i walki. Druga opowieść przenosi widzów do czasów współczesnych. Jest to historia Ewy, kobiety samotnej, wyklętej, żyjącej w biedzie i zmagającej się z nieuleczalną chorobą. Co łączy te dwie historie? Wspólny bohater – Ewa, zamknięta wcześniej w ciele Adama.
Dramat Julii Holewińskiej dotyka paru niezwykle istotnych spraw – wolności, tożsamości i tolerancji. Mimo iż Adam już w dzieciństwie odkrył swoje transseksualne skłonności, w młodości odgrywał tradycyjne role społeczne: męża, ojca, kochanka, konspiratora, wojownika, prawdziwego mężczyzny, który potrafi krzyknąć, zakląć, upić się z kolegami. Jest jak wszyscy dookoła. Jednak pod osłoną nocy, kiedy nikt nie widzi pozwala rozwijać się obcemu ciału, które w nim tkwi. Przebiera się w damskie ciuszki i wychodzi na ulicę. Dzięki Służbie Bezpieczeństwa prawda wychodzi na jaw, a na bohatera spadają nieuniknione konsekwencje – żona, brzydząc się męża, odchodzi, zabierając ze sobą dziecko, także przyjaciele nim gardzą. Nie mając nic więcej do stracenia, Adam decyduje się na zmianę swojego zewnętrznego „ja". Staje się Ewą, dobrze wykształconą, realizującą się poprzez kolejne fakultety, nauczycielką pracującą z trudną młodzieżą Z pracowniczej pensji ledwo udaje jej się wiązać koniec z końcem, żyje w biedzie, w towarzystwie nieotynkowanych ścian. Bez ustanku może paplać o przepisach, fryzurach, kosmetykach, ubraniach. Prowadzi proste życie, chce być przytulana i głaskana. Ma marzenia jak każdy z nas i jedno wyjątkowe – pragnie, by z ust syna, który czuje do niej wstręt padło słowo „mama": „Całe życie mam nadzieję. Na miłość. Na wolność. Na to, że mnie świat zaakceptuje. Na to, że Lech powie do mnie: mamo. Na ładne cycki miałam nadzieję, a nie zdążyłam się nimi nacieszyć, bo opadły. Nie mam już nadziei”.
Ukazanie prawdy o sobie i jej zewnętrznego wymiaru – zmiany płci – są momentem, kiedy kontekst PRL-u traci na znaczeniu, historia przybiera uniwersalne barwy. Opowieść o Ewie to przede wszystkim opowieść o tym, jak wywalczone, wprowadzone w życie wartości w zderzeniu z konkretnym człowiekiem, w przydomowym ogródku przestają obowiązywać. Wolność myśli, słowa, wyznania należą się każdemu, ale nie transowi zza rogu. Spektakl opowiada o solidarności, ale tej z drugim człowiekiem. Ewa zawsze walczyła dla tłumu, była oddana sprawie i ojczyźnie: „Przecież o to walczyliśmy. O wolność, o tolerancję, o prawdę. Oto moja prawda. Oto ja". Została sama. Usunięto ją z kart historii, przyjaciele wymazali z pamięci. Nikt nie dostrzega jej piękna i wrażliwości. Wygląd, traktowany jako dziwactwo, definiuje wszystko.
W spektaklu zastosowano wiele kalek - milicjant ma krótkie spodenki, ksiądz nosi stułę na gołe ciało, lekarz gardzi pacjentem. Wszystko sprowadzono do groteski. Wyśmiano i wypluto. Ironii i drwiny jest tyle, że momentami robi się tandetnie. Chór wprowadza atmosferę dzikości. Na przemian damski lub męski symbolizuje dualizm postaci głównego bohatera. Zachowuje się jak zwierzęta. Nie ma dla niego żadnej świętości. Spłyca, drwi i kpi. Parafrazuje wielkie dzieła. Frazy z „Dziadów", z „Balladyny" mieszają się z mądrościami z „Elle". Dziecięce wyliczanki mrożą krew w żyłach. Seksualność, dzikość, wyuzdanie, drwina z wartości, symboli obyczajów kontrastują z konserwatyzmem myśli i przekonań.
Aktorzy Teatru Wybrzeże prezentują równy, wysoki poziom aktorstwa. Ciekawe kreacje tworzą Łukasz Konopka (odtwórca roli syna) i Justyna Bartoszewicz (Maryjka). Brak konsekwencji towarzyszy jednak głównej postaci (Marek Tynda). W paru szczerych, psychologicznych scenach operując jedynie subtelnym gestem staje się wiarygodna, natomiast w zbiorowych, grana stereotypowo jest zbyt przerysowana. Wynika pewna korzyść z tego zabiegu – Ewie nie trzeba współczuć, można z niej drwić i ośmieszać. Natrętne epatowanie seksem bije niemal z każdej sceny, podkreślają to kostium – czerwone, erotyczne kostiumy u pan i prowokacyjnie obcisła biała bielizna w męskim wydaniu. Z biegiem scen garderoba ulega wymieszaniu i panowie przyodziewają damskie ubrania. Ich uzupełnianiem są kontrastujące swetry towarzyszące aktorom w scenach z lat 80-tych. Na rożne sposoby ogrywana jest wielka, również biało-czerwona helisa DNA, pomysłu Katarzyny Stochalskiej. Stanowi ona całość scenografii. Aktorzy nie korzystają z kulis, do kolejnych wyjść przygotowują się na scenie.
Na uwagę zasługuje także duet uświetniający przekaz muzyką na żywo. Saksofonistka (Paulina Strzegowska) i perkusista (Piotr Maciejewski) stanowią połączenie niczym z rewiowo-kabaretowego porządku. Mogłoby się wydawać, ze temat transseksualizmu nie powinien budzić dziś skrajnych emocji. Dwadzieścia cztery lata temu upadł komunizm. Zasady wolności, równości i tolerancji miały szanse zaistnieć w szerokim wymiarze. Ale w życiu jest jak na scenie, rządzą przeciwieństwa. Każdy ma prawo być sobą, ale nie sąsiad „trans" zza rogu. Chcemy wolnego państwa, ale drugiego człowieka ograniczamy naszym jej rozumieniem. Miało być tak pięknie, a wyszło jak zawsze.