W życiu jak w restauracji

"Zaklęte rewiry" - 23. Gliwickie Spotkania Teatralne

Zapewne większość publiczności po spektaklu "Zaklęte rewiry" w reżyserii Adama Sajnuka zastanawiała się, czy przedstawiony ciąg sytuacji ma odzwierciedlenie w rzeczywistości. Ciekawa jest opcja analizy odpowiedzi twierdzącej na postawione pytanie, jednocześnie mając świadomość, że pierwotnie akcja spektaklu odbywała się w 1936 roku. Jak jest teraz?

Przedstawienie jest oparte o książkę autorstwa Henryka Worcella o tym samym tytule. Pierwsze wydanie ukazało się we wspomnianym 1936 roku. Powieść ta jest swego rodzaju spowiedzią autora na temat pracy w krakowskim Grand Hotelu, czyli w miejscu kojarzącym się z m.in. dyskretną i profesjonalna obsługą. Alter ego Worcella stał się Roman Boryczko. Bohater, budzący w odbiorcy sympatię i początkowo trochę współczucia (jak każdy ‘nowy’), okazuje się osobą ambitną, walczącą o swoja pozycję i rozwój kariery. I tym skończę temat książki. Pozwolę sobie na małą wycieczkę w stronę kina, ponieważ „Zaklęte Rewiry” doczekały się adaptacji na dużym ekranie – film w reżyserii Janusza Majewskiego ukazał się w 1975 roku, a główna rola przypadła wówczas Markowi Konradowi. 

Przechodząc do opisu przedstawienia nie można o nim napisać, że było dobre, że publiczność dobrze się bawiła, że widać było dobrą pracę reżysera i zespołu, że koniecznie trzeba je zobaczyć… etc. Absolutnie nie. Takim sposobem można opisać spektakl, który owszem spodobał się, ale już w trakcie braw myślami było się w domu z ulubionymi serialowymi bohaterami. Spektakl Sajnuka, jak i on sam zasłużyli sobie na trochę dłuższą chwilę uwagi i tym samym inne określenia.

Dwa słowa o akcji. Restauracja „Pacyfik” wzbogaca się o nowego pracownika – Romana Boryczko (świetny w tej roli Mateusz Banasiuk). Za jego sprawą dowiadujemy się o tym, jak pracuje się w restauracji. Zaliczamy razem wszystkie etapy ‘kelnerskiej kariery’: od pomywacza, aż po egzaminowanego kelnera. Spektakl przedstawia rozwój błyskotliwej kariery, która ukazuje również kulisy rozgrywek między pracującymi kelnerami, groteskową Michaliną (Agata Piotrowska-Mastalerz), niewidzialnym szefem i klientami, tymi opanowanymi, czyli publicznością oraz „nieopanowanymi”. Należy zaznaczyć, że część osób została włączona do spektaklu przez zajęcie miejsc przy stolikach. Reszta niestety musiała zająć tradycyjne miejsca. Fakt, że bilet stolikowy był trochę droższy, ale za taniec z Boryczką niejedna z pań (a może i panów) zapłaciłaby znacznie więcej.

Nie wiem, na ile zdawał sobie sprawę Worcell (wł. Henryk Kurtyka) z uniwersalności swojego tekstu, dotykającego wszelakich spraw: opisanych mechanizmów, które włączają się w człowieku będącym w zamkniętym świecie; kwestii dominacji; braku jakiegokolwiek współczucia; głębszych przemyśleń; niskich pragnień; przemocy każdego rodzaju; bezsilności, załamania, frustracji. Powszechność tych fenomenów zauważył Adam Sajnuk, reżyser spektaklu. Przełożył je na naszą rzeczywistość. Pokazał to, do czego teraz jesteśmy wręcz przyzwyczajeni i co nas nie dziwi. Jednak, będąc w roli widza, a nie pracownika, który jest pomiatany przez przełożonego, dostrzega się tragizm takiej sytuacji. Widzi się dokładnie, ile przykrości i – kolokwialnie rzecz ujmując – chamstwa, może znieść człowiek. Naturalnie cały czas opisywane są relacje panujące w restauracji, które jednak z uwagi na swoją uniwersalność, przekładalne są na każdą analogiczną sytuację, w której – co trzeba przyznać – sami z łatwością możemy się znaleźć.

Analizując aspekt gry aktorskiej, należy przyznać, że nie ma zbyt wiele do zarzucenia. Gra jest sprawna, zaangażowana, wciągając widza nieustannie. Brawa należą się również aktorom za sprawne odnalezienie się w scenerii gliwickich Ruin (spektakl do tej pory grany był tylko w stolicy). Każde miejsce w tym magicznym skądinąd miejscu umożliwiało nietypowe wejście do gry i całkowicie inny sposób jej odbioru. W jednym z wywiadów Sajnuk powiedział, że publiczność staje się nie tylko obserwatorem, podglądaczem, ale przede wszystkim inspiratorem konfliktu. Ma większą możliwość dokonania przemyślanej oceny i szansę na głębszą refleksję. Dotyczyło to publiczności stolikowej, jednak ja siedząc w drugim rzędzie miałam całkiem podobne odczucia. Baczny widz zwraca uwagę na przestrzeń i rekwizyty. Świetnie zostały wykorzystane drzwi salonowe, które stanowiły granicę przestrzenną. Wyznaczały teren restauracji - gdzie kelner jest kelnerem i przestrzeń zaplecza - gdzie kelner jest człowiekiem. Ważny był także zegar bez wskazówek. Podkreślał on panujący bezczas, a idąc dalej był symbolem wszelkich zagrywek stosowanych względem klientów, ale i kelnerów, którzy nie mogli sugerować się płynącym czasem. Dobrze także w scenerię Ruin został wkomponowany zespół muzyków.

Powiedzieć, że spektakl ten warto jest zobaczyć - to za mało. Tym, którzy nie mieli możliwości doświadczyć „Zaklętych rewirów” podczas gliwickiego festiwalu, z pewnością mogę polecić wycieczkę do Warszawy, na rodzimy grunt Teatru Studio. Możliwość zastanowienia się nad swoim życiem, którą stwarza zderzenie się ze spektaklem, możliwość spojrzenia z boku na pewne sytuacje i przede wszystkim doznanie małego olśnienia dotyczącego rzeczy oczywistych – to czynniki, które sprawiają, że „Zaklęte rewiry” warte są i wydanych pieniędzy i poświęcenia odpowiedniej ilości czasu.

Agnieszka Niewdana
Dziennik Teatralny Katowice
16 maja 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia