W życiu jestem szczęściarą

Rozmowa z Katarzyną Kropidłowską

Ma pani w życiu szczęście?

- Niebywale, bo robię w nim to, co kocham najbardziej, i jestem w miejscu, które sobie ulubiłam. Szczęściem i ogromnym cudem jest dla mnie również to, że mam synka, który jest motorem napędowym i stymulatorem. Ale na takie moje wymarzone szczęście jeszcze czekam. Jestem szczęściarą, właśnie to sobie uświadomiłam...

Na wymarzone szczęście jeszcze czekam... Jakie to marzenie?

- Nie marzy mi się konkretna rola, ale żeby w pauzie - powiedzmy - pięciominutowej, bez słowa wyrazić od kilkunastu do kilkudziesięciu stanów emocjonalnych i dotrzeć nimi do serc widzów. I, oczywiście, być w tym zrozumiana przez widza. Takie jest moje marzenie.

Aktorstwo to zawód specyficzny, rzadko wybierany przypadkowo. Jak to było u pani?

- Nie chciałabym być banalna w swojej odpowiedzi. Niestety, chyba jednak będę. Od dziecka miałam styczność ze sceną i jej pragnienie wciąż we mnie drzemało. W konkursach recytatorskich brałam udział rok w rok, od podstawówki do końca liceum. Tańczyłam, a więc byłam na scenie. Pierwszy był balet, a później przez kilka lat taniec towarzyski. Trochę śpiewałam i zawsze to moje miejsce było gdzieś na scenie. Czułam się tam bezpiecznie. W moim tacie siedziała artystyczna dusza. Przez wiele lat był dyrektorem domu kultury, sam poniekąd artystą. W domu wciąż pojawiali się ludzie sceny. Nie wyobrażałam sobie już innego życia, ale nie miałam też odwagi, żeby powalczyć o szczęście. Pomagał mi w tym właśnie tata, który mnie dopingował. I tu też mam szczęście. Do ludzi, którzy mi pomogli w spełnieniu marzenia o scenie. Wstydliwość nie pozwoliła mi pojechać na egzaminy do szkół aktorskich. Zrobił to za mnie mój przyjaciel. Wybrał studium w Olsztynie, silą wsadził do samochodu, siedział ze mną na egzaminach dwa dni, pilnował, żebym nie uciekła... I już zostałam. To następne szczęście, ponieważ frekwencja była ogromna, a mi się udało. Kiedy wchodzę na scenę, zapominam o wstydzie, nieśmiałości i innych myślach błąkających się w środku.

Była pani obsadzana w głównych rolach już na początku studiów. Jak to możliwe?

- Kolejne szczęście. Co prawda w tamtych czasach studenci grali w sztukach, lecz rzadko kiedy główne role. To był niesamowity zaszczyt partnerować aktorom choćby na trzecim, czwartym, siódmym planie. Po szkole dyrektor zostawił mnie na etacie, co również nie zdarzało się zbyt często. Jestem po prostu szczęściarą.

Od początku jest pani związana z Teatrem im. Stefana Jaracza w Olsztynie. To pani miejsce?

- Tak i to nie z wygody. Jestem w tym teatrze od 15 lat i zaryzykowałabym stwierdzenie, że wiele o sobie wiemy. Mamy wciąż do czynienia z nowymi twórcami i siebie nawzajem także się od nowa uczymy. Teatr olsztyński jest moim miejscem na ziemi. Ludzie, którzy tu pracują, są piękni nie tylko zawodowo, mają również takie dusze. Dlatego w tym przypadku zmiana miejsca nie jest niezbędna.

Mówi pani o tym z ogromnym uczuciem

- Teatr to miłość, a miłość jest ślepa. Nie zna swoich wad i nie ma nic na swoją obronę. A nasz teatr to miejsce magiczne. Mam na myśli budynek przy ul. 1 Maja, który jest remontowany. Teraz czuję się trochę jak na zesłaniu. Nie mogę się doczekać, kiedy tam wrócę. Ten teatr ma w sobie pewne tajemnice, czar, uroki. Cały Olsztyn, teatr i scena są magiczne, mają swoje własne wibracje. Do tego te wszystkie historie o duchach...

Duchy?

- Oczywiście. Teatr ma swoje historie o duchach. I to prawdziwe. Nasi starsi koledzy, aktorzy i studenci, którzy mieszkali w hoteliku teatralnym, wiele opowiadają. I to nie są bajki. Ja także je potwierdzam. Nie wiem, czy to jakaś skupiona energia, ale dodaje uroku i tajemniczości. Na przykład na scenę kameralną nie wejdę sama.

Chyba jest pani niezwykle sentymentalna?

- Odbieram wszystko sensualnie, wrażeniami i zmysłami. Takie osoby są może nieco inne, ale nie gorsze. Uczę tego mojego synka, który wykazuje niesamowitą wrażliwość. Staram się mu pokazać, że nie ma w niej niczego złego, potrzebuje jednak do tego siły. Tego chcę go nauczyć. Taka jestem, mój świat to emocje i w ten sposób gram.

Jak wciela się pani w rolę?

- W teatrze wszystko jest żywe. Często nasze stany emocjonalne nie współgrają z postaciami, którymi jesteśmy na scenie. Hołduję szkole uruchamiania emocji. Często trzeba rozebrać swoje życie na kawałki, rozdrapać rany, "odkopać" piękne wspomnienia, ale gdy już zdobędziemy umiejętność szukania ich w sobie, one same wracają.

Która rola była dla pani najtrudniejsza?

- Spektaklem, dzięki któremu przełamałam się i odkryłam swoje wnętrze, był "Popcorn" B. Eltona w reżyserii Krzysztofa Galosa. Uczyłam się wtedy na drugim roku, a moim partnerem był wielki aktor naszego teatru Artur Steranko. Miałam grać jego kobietę, psychopatyczną morderczynię zabijającą z zimną krwią, a z drugiej strony ogromnie uczuciową, kochającą swojego partnera.

Skrajne emocje...

- Ja ich wtedy jeszcze nie znałam. Byłam troszkę zahukana, gdzieś asekuracyjna, do-matorka. I nagle miałam się zderzyć z jakimiś obcymi mi uczuciami. A do tego znaleźć je w sobie i przekonać do nich siebie i widza. Nie wypadało mi odmawiać, więc poprosiłam aby zwolniono mnie z tej roli. Nie czułam się gotowa. Jednak decyzją dyrektora musiałam się z nią zmierzyć. I wyszło mi to na dobre. To był przyspieszony kurs dojrzałości. Poza tym miałam przyjemność zagrać wiele niesamowitych ról. Choćby Ismenę w "Antygonie" Sofoklesa, Mańkę w "Ślubie", wiedźmę w "Makbecie". Ciekawe było spotkanie z mistrzem Adamem Hanuszkiewiczem przy "Kordianie" Słowackiego. To także jedna z taki cli świętych sytuacji.

A jak po tych wszystkich wrażeniach na scenie wyglądają pani powroty do domu?

- Niech pani o to nie pyta... Na pewno nie sposób odizolować się od teatru wraz z zamknięciem drzwi mieszkania. Me jest z tym łatwo naszym bliskim, ale nie jesteśmy też potworami. Trudniej bywa w trakcie pracy nad rolą, dlatego wielkie ukłony w stronę naszych rodzin. Poza teatrem przecież mamy swoje domowe "etaty" i zajmujemy się zupełnie przyziemnymi sprawami. Mamy swoje pasje i przyjaźnie. Staram się, aby dom, który tworzę, pachniał domem.

Jaką jest pani matką?

- Trudne pytanie... Ale pochwalę się pani czymś, co ostatnio usłyszałam od mojego rycerza (synek). On tworzy słowa i przepiękne zdania, którymi mnie zaskakuje. Kilka dni temu powiedział mi: - Mamo, jesteś magiczna w swojej niesamowitości. To był najpiękniejszy komplement, jaki usłyszałam w całym moim życiu. Wzrusza mnie moje dziecko i muszę przyznać, że jest moją kopią emocjonalną. Bazując na własnych doświadczeniach, usiłuję mu wytłumaczyć, że nie warto rezygnować z siebie. I nawet jeśli zostanie sam, jest to lepsze niż zatracenie własnej tożsamości. Nie udaje się uczuciom rozkazywać, zmieniać na siłę tego, co się czuje. Mój syn jest nie tylko wrażliwy, ale niesamowicie ciepły i mądry. Mimo że z jednej strony ma w sobie taką beztroskę dziecka, to z drugiej posiada mądrość dorosłego człowieka. Czasami nawet mi się wydaje, że to on mnie wychowuje... Staram się go oczywiście chronić przed złym światem. A kiedy nauczy się już fruwać, to te skrzydła będzie trzeba nieco podciąć, aby umiał żyć normalnie.

Wydaje się pani niesamowicie delikatna, wręcz eteryczna Wybucha pani czasami złością?

- Oczywiście. W życiu złości mnie brak empatii, egzaltacja, powierzchowność i przez to nieporozumienia wśród ludzi. Krzykiem wołam o pomoc, o zrozumienie, czasami do kogoś, a czasami do siebie. Krzyk to bezsilność. Ma także ma wiele odcieni. Można wykrzyczeć miłość.

Jakie są pani barwy?

- Zawsze byłam zachowawcza, jeśli chodzi o ubiór i kolorystykę. Jako licealistka nosiłam długie swetry, długie włosy i wiecznie rozpiętą kurtkę. Potem się to zmieniło. Moimi kolorami dawniej były czerń, biel, brąz i szarość. Koniec. Nie istniały inne. Odkryłam w pewnym momencie kolory, zapachy i miejsca. Dawniej, podróżując po Polsce, nie zauważałam krajobrazu, ignorowałam go. Teraz jestem nim zafascynowana I ten maj... Chciałabym, żeby trwał jak najdłużej.

Co się stolo, że nagle te kolory zaistniały w pani życiu?

- Stało się, choć już się nie dzieje. To było przepiękne, bardzo krótkie spotkanie, które pozwoliło mi otworzyć się na świat, jakiego nie znałam. Tak jak ks. J. Twardowski mówił: "Ta jedna chwila dziwnego olśnienia, kiedy ktoś nagle wydaje się piękny, bliski od razu jak dom kasztan w parku... Samotność łączy ciała a dusze cierpienie. Ta jedna chwila. Nie potrzeba więcej. To co raz tylko - zostaje najdłużej". Ten ktoś swoją obecnością sprawił, że odkryłam w sobie pragnienie otwarcia się na świat. To spotkanie... które otworzyło mi oczy i okno na nowe sytuacje, barwy, zapachy, ludzi... To był jeden z przełomów w moim życiu. Kolejny cud.

Jaka pora roku jest teraz w pani życiu?

- Czuję gotowość na wiosnę.

Nina Ramatowska
Gazeta Olsztyńska
22 maja 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia