Ważne, by o tym rozmawiać

Rozmowa z Jolantą Janiczak

Zastanawiające jest to, że bardzo rzadko mówi się o paleniu czarownic w kontekście ludobójstwa, trudno oszacować liczbę zamordowanych kobiet. Jednak powody polowania na kobiety zwane czarownicami są oczywiste. Ofiarami były zazwyczaj kobiety, które się wyróżniały, nie miały męża, męskiego opiekuna, były samodzielne, nie chciały się dopasować do ról i wyobrażeń jakie im narzucano, same chciały o sobie decydować.

Z Jolantą Janiczak - dramaturżką spektaklu "I tak nikt mi nie uwierzy", którego przesunięta przez pandemię prapremiera odbędzie się 19 czerwca w Teatrze Fredry w Gnieźnie - rozmawia Marek S. Bochniarz.

Marek S. Bochniarz: Jak doszło do wystawienia tego spektaklu? Czy była to konkretna propozycja, która padła ze strony Teatru Fredry?

Jolanta Janiczak - Umówiliśmy się z panią dyrektor Joanną Nowak, że zaproponujemy, co będzie się nam wydawało ciekawe i ważne. Pod koniec zeszłego sezonu zupełnie przypadkiem znalazłam jakieś resztkowe informacje o Barbarze Zdunk, ostatniej spalonej kobiecie w Europie. Nie wiadomo czy została posądzona o czary i na ile miało to wpływ na wyrok. Ostatnio często w mediach spotykałam się ze zwrotem "polowanie na czarownice", lecz w zupełnie nowym kontekście. Otóż teraz to panowie oburzeni tym, że kobiety, dziewczyny zaczęły głośno mówić o nadużyciach seksualnych, jakich są ofiarami i ujawniać sprawców, zaczęli odnosić określenie "czarownica" do siebie samych, łapanych przez nadwrażliwe feministki - potwory, których to nie można pocałować w rękę. Przechwycenie określenia "polowanie na czarownice" przez mężczyzn wydało mi się bardzo problematyczne.

Jak odkryła pani historię Barbary Zdunk?

- Dużo czytałam o tym, że na Warmii i Mazurach, a także na ziemiach Wielkopolski w XVII, a nawet i XVIII wieku, było wiele procesów o czary. W okolicach Gniezna na przykład palono kobiety za zielarstwo. W Gdańsku spalono osiemdziesięcioletnią kobietę, bo sposób w jaki się modliła uznano za podejrzany. Kiedyś z Agatą Siwiak, kuratorką Wielkopolskich Rewolucji, miałyśmy nawet zająć się historią spalonej niedaleko Poznania czarownicy Agaty. Od kilku lat ten temat krążył mi po głowie. Zastanawiające jest to, że bardzo rzadko mówi się o paleniu czarownic w kontekście ludobójstwa, trudno oszacować liczbę zamordowanych kobiet. Jednak powody polowania na kobiety zwane czarownicami są oczywiste. Ofiarami były zazwyczaj kobiety, które się wyróżniały, nie miały męża, męskiego opiekuna, były samodzielne, nie chciały się dopasować do ról i wyobrażeń jakie im narzucano, same chciały o sobie decydować.

Jedną z takich osób była Barbara Zdunk, choć w bardzo przewrotny sposób. Nie była zielarką, nie miała chyba żadnej tajemnej wiedzy. Żyła od impulsu do impulsu, miała kilkoro dzieci, każde z innym mężczyzną. Pierwszego męża zostawiła po sześciu tygodniach małżeństwa. Właściwie chyba wszystkich zostawiała oprócz jednego, który stał się przyczyną jej tragedii. Zakochała się w o dwadzieścia lat młodszym parobku, który ją porzucił. Podobno z miłości do niego podpaliła kilka budynków mieszkalnych. Wcześniej wygrażała, że spali całe miasto. Ludność miasta cierpiąca głód, zarazy i wojnę nie była dla władzy łatwa do utrzymania w ryzach, więc kozioł ofiarny w postaci czarownicy pojawił się w idealnym momencie i skupił na sobie frustracje mieszkańców. Barbara, zanim została spalona, spędziła cztery lata w więzieniu. Strażnicy więzienni stręczyli ją za drobną opłatą każdemu kto chciał. W więzieniu urodziła dwoje dzieci, jedno zmarło, nie wiadomo czy z jej pomocą czy nie. Tak z grubsza przedstawia się historia ostatniej spalonej kobiety w Europie.

Gdzie miało to miejsce?

- W miasteczku Reszel - na Warmii i Mazurach. Do dziś podobno jest tam atrakcją turystyczną, w postaci corocznego plenerowego widowiska. Zamek w Reszlu też przyciąga turystów historią "ostatniej czarownicy".

Dlaczego sięgnęła pani po jej postać?

- Bo cała ta sprawa jest bardzo nieoczywista. Nie wiadomo kto podpalił miasto - może żołnierze napoleońscy, może przypadek, może ktoś celowo słysząc groźby Zdunk, może potrzebna była ofiara. Tak samo ta postać wydawała mi się interesująca: kilkunastoletnia dziewczyna opuszcza dom w poszukiwaniu lepszego życia. Podobno nadpobudliwa, impulsywna, idąca za swoimi potrzebami, niestabilna. Idealna na ofiarę wszelkich nadużyć, bo niewiarygodna.

Czytałam zeznania bardzo wielu ofiar gwałtów i nadużyć. Uderzające jest to, że te kobiety od początku traktowane są jak kłamczuchy, sprawczynie, a nie jak osoby, którym wyrządzono ogromną krzywdę. Zajmowałam się sposobami podważania wiarygodności kobiet, np. przez pytanie o tryb życia, prowadzenie się, skłonności do używek, strój, ilość partnerów i wiele intymnych trudnych pytań, na które trudno udzielić klarownej, racjonalnej odpowiedzi. Te raporty o przesłuchaniach ofiar przemocy seksualnej przypomniały mi procesy o czary, których celem jest podważanie, manipulowanie i osłabianie wiarygodności przesłuchiwanej kobiety. Jeśli ofiara cały czas dobrze pamięta wydarzenie, ma jakieś dowody w postaci śladów po pobiciu, nie plącze się w zeznaniach, można powiedzieć, że dobrze się prowadzi - wtedy jest wiarygodna. Jednak do traumatycznych wydarzeń dostęp jest utrudniony, bo żeby przetrwać ból i poniżenie umysł wyrzuca obrazy, wrażenia. Zostają powidoki, emocje. Nasz spektakl jest takim przypominaniem wbrew sobie.

Gdzie szukała pani materiałów dotyczących procesu Barbary Zdunk?

- Archiwa z jej procesu powinny znajdować się w Berlinie, bo tamta część Polski znajdowała się pod zaborem pruskim. Ostateczny wyrok spalenia na stosie wydał książę Fryderyk. Gdy po akta próbowali się zgłosić polscy historycy okazało się, że są za bardzo zniszczone. Śladowe informacje znalazłam w kilku starych historycznych książkach, kronikach, artykułach prasowych. Jednak te informacje są tylko po to, żeby sprowokować wyobraźnię, domyślić się, kim była Barbara, kim są dziś takie Barbary. Bardzo ważne dla mnie jest to, że była to niewykształcona pasterka, która nie ma za bardzo narzędzi do opowiedzenia siebie. Opowiadam ją z emocji, których się domyślam.

Jak punkt widzenia przyjęła pani tworząc sztukę "I tak nikt mi nie uwierzy"?

- Chyba z perspektywy traumy, rozpadu i składania siebie na nowo poprzez narrację, przez próbę opowiedzenia, przywołania doświadczeń, na które nie ma języka, albo mijają się z nim. Tkwią w nas, bardzo intensywnie pracują na nasze tu i teraz, a my nie wiemy co się z nami dzieje, ciągle mijając się ze swoimi pragnieniami, uciekając przed sobą, "skłócone z życiem", czasami aż do śmierci. Nie mogąc żyć dłużej, wybieramy śmierć spowodowane milczącą siłą. Zdanie "I tak nikt mi nie uwierzy" często pojawia się w zeznaniach ofiar. Właśnie z obawy, że nikt nam nie uwierzy milczymy całe życie i w końcu nasze własne historie stają się dla nas nieważne.

Czyli psychologiczna strona "I tak nikt mi nie uwierzy" zanurzona jest we współczesności?

- Jak najbardziej. O takich dziewczynach jak Barbara można przeczytać co kilka dni. Przez lata wykorzystywane przez ojców, przełożonych, partnerów i kolegów w końcu nie wytrzymują i np. duszą kolejny owoc gwałtu, trafiając do więzienia. Albo pozwalają robić ze sobą wszystko, nie umiejąc nawet skorzystać z pomocy, wstydząc się. Ale chyba przed wszystkim nie mają zaufania. Życie w warunkach ciągłych nadużyć niszczy zaufanie także do samych siebie. Najbardziej tragiczne są przypadki rezygnacji, kiedy osoba już nie wierzy, że cokolwiek i ktokolwiek może odmieć jej los. Dlatego konieczne jest mówienie, nagłaśnianie wszystkich historii skrzywdzonych kobiet, konieczne jest przełamanie wstydu. Bycie ofiarą nie jest ani wstydem ani winą tej ofiary.

Co spowodowało, że zaczęła się pani w ogóle zajmować tą trudną tematyką? Proces badania takich spraw musi być przytłaczający.

- Z wykształcenia jestem psychologiem, na studiach zajmowałam się wiktymizacją ofiar. Bardzo dużo dziewczyn, kobiet, starszych kobiet jest ofiarami przemocy seksualnej. Niestety - mimo, że dużo się o tym ostatnio mówi, większość i tak czuję się winna zdarzeń, które je spotkały. I za tym stoi całe wychowanie dziewczynek, że mają nieustannie uważać żeby nie prowokować, nie zapuszczać się same do lasu, nie chodzić po zmroku, nie pić. A jak chcą ryzykować niech się nie dziwią, mają to na co zasłużyły.

Pracując w teatrze i rozmawiając z aktorkami wiem, że większość miała do czynienia z różnymi nadużyciami. Jest o wiele więcej okazji do wykorzystywania sytuacji władzy; do nadużyć, które od początku - od szkoły teatralnej - mogą paraliżować dziewczyny, odbierać poczucie autonomii i sprawczości. Podziwiam aktorki i pracownice Teatru Bagatela za to, że w końcu powiedziały dość. Mam nadzieję że staną się inspiracją dla pracownic innych teatrów, a następnie pokolenie kobiet nie będzie musiało powtarzać tych samych postulatów.

__

Jolanta Janiczak - absolwentka psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego i Lart studio, dramaturżka i dramatopisarka. Od 2008 roku pracuje jako dramaturg z Wiktorem Rubinem, współtworząc oryginalny język teatralny.

Marek S. Bochniarz
kultura.poznan.pl
18 czerwca 2020
Portrety
Jolanta Janiczak

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia