Ważne "Wesele" Anno domini 2019

"Wesele" - reż. Wawrzyniec Kostrzewski - Teatr Telewizji Polskiej

To jest wydarzenie, już choćby dlatego, że "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego nie było wystawiane w Teatrze Telewizji od 1981 roku. Teraz upamiętnia 150-lecie urodzin autora. Także dlatego istotne, że znaczący reżyserzy coraz częściej schodzą polskiej klasyce, zwłaszcza tej romantycznej, i postromantycznej, z drogi. Zostawiają temat specom od efekciarstwa. W Teatrze Śląskim w Katowicach akcję "Wesela" przeniesiono do irlandzkiego pubu. Wawrzyniec Kostrzewski to jednak inna półka. I on się odważył.

Odruchem naturalnym jest obawa przed konfrontacja z legendą filmu Wajdy z 1973 roku. Ale Wajda poszedł logiką filmu. Mamy weselny zgiełk, atmosferę realistycznie oddanej pijatyki pośród której fruwają poetyckie słowa Wyspiańskiego. Kostrzewski robi teatr, z całą jego umownością, ze statycznymi, malowniczo upozowanymi grupami, choć już na przykład częste zbliżenia twarzy to zabieg filmowy. Mamy jak na dłoni potęgę teatru telewizji jako oddzielnego gatunku. U Wajdy wszystko kipi życiem. Tu po dekadencku zamiera w narodowym smętku - wyjąwszy sceny pełnego ekstazy tańca, ale to czysta i bardzo smutna metafora.

Joanna Szczepkowska powiedziała, że każde pokolenie ma swojego Szekspira. Czy każde pokolenie Polaków ma swojego Wyspiańskiego? Tekst jest w wielu miejscach niejasny, operujący poetyckimi aluzjami, może czytelnymi dla współczesnych, ale też nie do końca. Wiemy, jak zdezorientowani byli tamci aktorzy, widownia, gazety.

Dzięki temu to swoiste puzzle z których można mnożyć różne układanki, posiłkując się rozlicznymi, czysto polskimi symbolami i sugestywnym nastrojem. Nie miał racji Wojciech Tomczyk pisząc niedawno w zaskakującym eseju w Teologii Politycznej, że "Wesele" (nic) nie znaczy, bo przecież diagnoza o bezruchu Polaków nie potwierdziła się już kilkanaście lat później, a w ogóle szukanie narodowego charakteru Polaków to stereotyp.

Polacy mają swoje cechy jako zbiorowość, choć w ich opisie napotkamy wiele komplikacji. Z perspektywy roku 1900 obserwacja była prawdziwa. Bywała prawdziwa i w wielu innych momentach historycznych - choćby w roku 1973, kiedy swoje "Wesele" nakręcił Wajda.

Bo Wajda kręcił "Wesele" czasów niewoli. To zdumiewające jak dziś mocno to czujemy, choć był to tylko miękki PRL czasów Gierka. Widzimy białego konia pokazującego się Panu Młodemu, i rosyjskie patrole. Kostrzewski próbuje za to uchwycić to, co pozostaje ważne dla nas Anno domini 2019. Sygnalizuje to nawet kostiumami, po części z tamtej epoki, po części współczesnymi - co w teatrze absolutnie się broni.

I uwaga: choć z Tomczykiem się nie zgadzam, że "Wesele" "nie znaczy" - to ma on rację w tym, że może znaczyć wiele różnych rzeczy. Mogłoby to nawet posłużyć podważeniu rozmowy o naszych dzisiejszych sprawach językiem miejscami pięknej, ale miejscami nieznośnej młodopolskiej poezji. No tak, ale wskażcie nowe, ciekawsze oferty.

W "Weselu" telewizyjnym podział na panów i chłopów staje się podziałem współczesnej Polski - ten temat wyraźnie Kostrzewskiego inspiruje w jego ostatnich przedsięwzięciach. Pojawia się pytanie o przydatność polskich mitów i ich wpływ na nasze życie - uosabiają je ważniejsze niż zazwyczaj. widma. Czy panowie to odpowiednik inteligencji (nie tylko kodowskiej) , a chłopi to dzisiejszy (prawicowy?) lud? Trochę można takie wrażenie odnieść, ale gdyby przyjąć taką prostą wykładnię, daleko nie wszystko by się zgadzało.

Na szczęście nie mamy tu takiej łopatologii, jaką zastosował w swoim "Weselu" Jan Klata szukający analogii najprostszych, publicystycznych. U Kostrzewskiego można szukać współczesnych znaczeń, ale można nawet udać, że to tylko opowieść z 1900 roku. Tak ją zresztą odbierają niektórzy widzowie. Można też wysnuć inne, zaskakujące chyba dla samego reżysera wnioski. Pisarz Jarosław Jakubowski napisał na gorąco, że to nie tyle dramat narodowy, ile historia ludzi cierpiących w swoim niespełnieniu, chociaż nie biernych. Takiemu osobistemu odczytaniu dramatu sprzyja kameralny charakter niektórych scen i dialogów.

To sztuka, nie publicystyka, więc w wielu miejscach jesteśmy skazani na domysły i wrażenia. Co wynika ze sceny w której duch Stańczyka zaleca Dziennikarzowi słowami poety aby "świętości nie szargał," i robi to na smoleńskich schodach? Czy to opowieść o ugodowcach z tamtych czasów, czy o współczesnych krytykach tradycyjnej polskości? Ale to samo pytanie można zadać zmaganiu się Poety z Zawiszą Czarnym (za pozorami historycznej wielkości kryje się śmierć?) czy nawiedzeniu Pana Młodego przez Hetmana Branickiego nękanego przez rosyjskie diabły (desygnat zdrady, ale czyjej?). Będziemy się nad tym zastanawiać, a może śnić o tym po nocach.

Jeśli to historia naszego obecnego zapętlenia, czym obecnie ma być czyn, do którego wzywa Polaków Wernyhora? Co ma uruchomić złoty róg? Jasiek nawet nie tyle go gubi, co staje wobec rozmnożenia imitacji instrumentu. Rogów jest nagle wiele. Świetna synteza tego, co może nas spotkać dzisiaj. Faktycznie, mamy zdecydowany nadmiar różnych narodowych hejnałów.

Nie przeszkadza mi ta mnogość domysłów i znaczeń. Powstało naprawdę wielkie widowisko, dzieło odważnej, ale też zdyscyplinowanej wyobraźni, niepokojące, właśnie mogące się przyśnić. Rewizjonistyczne w wielu miejscach wobec tradycyjnej polskości i równocześnie arcypolskie.

Rewidujące zresztą też różne rozwiązania fabularne tekstu - końcowy chocholi taniec przewija się tu przez cały spektakl. Także u Wajdy zastygli goście w finale prawie nie zdążali zatańczyć. Tu pozostają w pełnym bezruchu, choć pojawia się sygnał: dziecko zamiast końcowego piania kura. Sygnał nadziei? Dzieckiem jest Janeczka Kostrzewska, córeczka reżysera.

To się nie mogło powieść bez ansamblu wspaniałych aktorów. Porywają Grzegorz Małecki jako zagubiony, bardzo ludzki Gospodarz i Dominika Kluźniak jako trzeźwa, twarda w swojej prozaiczności Gospodyni. Olga Sarzyńska - kompletnie inna Rachela niż ta Mai Komorowskiej, bardziej biologiczna, budząca współczucie, jednocześnie medium i zraniona kobieta to może największa kreacja przedstawienia, choć ciężko takiego wyboru dokonywać.

Bardzo dojrzali jawią się w swoich wielowymiarowych kreacjach wspomniany już Tomasz Schuchardt (Dziennikarz) i Piotr Adamczyk (Poeta). Zimna, fascynująca Agata Różycka (Maryna) - dopiero co oglądaliśmy ją w Akademii Teatralnej w przedstawieniu "Marat Sade". Kapitalne są w swoich zderzeniach min Ewa Bułhak (Klimina) i Agnieszka Suchora (Radczyni).

Tę wyliczankę jestem zmuszony ciągnąć. Bardziej zgaszony niż histeryczny jak u Wajdy, jest Pan Młody Piotra Ligienzy. Panna Młoda Diany Zamojskiej - naturalna jak tylko można. Prawdziwą kreacją jest bitny i chwilami naprawdę groźny, choć i autentyczny w swej końcowej dobrej woli Czepiec Michała Czerneckiego. Trochę chyba nie doceniano tego świetnego aktora.

Wspaniała jest charakterystyczność Tomasza Sapryka (Ksiądz) i sofistyczność Jerzego Schejbala (Żyd). Grają najmniejsze epizody. Kiedy dzielą się ze sobą emocjami dziewczęta z miasta (Martyna Byczkowska i Karolina Charkiewicz), albo kiedy siostra Panny Młodej Marysia (Małgorzata Kocik) rozmawia z mężem Wojtkiem (Robert Majewski) przypominamy sobie nagle o osobistym wymiarze sztuki, o który upomina się Jakubowski. Wystarczy jeden rzut oka na twarz Majewskiego aby zrozumieć małe ludzkie dramaciki, gdzieś pośrodku tego narodowego chaosu. Wystarczy się zapatrzeć w zapłakane oczy Karoliny Charkiewicz aby się wzruszyć. A końcowa bezradność Jaśka - Marcina Stępniaka, też świeżego wychowanka Akademii? Bezbłędna.

Przewodnikiem do świata upiorów jest Dziad Adama Ferencego - kolejna może największa kreacja przedstawienia. Zwyczajność tego aktora miewa w sobie coś złowrogiego i znajdzie kulminację w jego zderzeniu z drugim Ferencym - Upiorem, czyli Szelą, mordercą. Mam zaskakiwać czytelników pochwałami dla Mariana Opani (Hetman), Mariusza Bonaszewskiego (Stańczyk) czy obecnych na ekranie przez dosłownie moment Przemysława Bluszcza (Rycerz Czarny) i Przemysława Stippy (Widmo)? Jest jeszcze Chochoł Haliny Łabonarskiej. Już sam pomysł przedstawienia tej postaci jako swoistego Diabła z łagodnym melodyjnym głosem jest czymś nowym, a znakomita aktorka, matka reżysera, ze swego zadania wywiązuje się bezbłędnie Wciąż mamy świetnych, czasem wielkich aktorów różnych pokoleń. Trzeba im tylko dać materiał.

Intensywność scen z widmami, diabelskość Chochoła, przypomina o innym spostrzeżeniu Kostrzewskiego z pierwszych wywiadów. Nazywa on "Wesele" kolejnym po "Dziadach" narodowym horrorem i ten aspekt tekstu Wyspiańskiego jest tu akurat ważny - nawet jeszcze przed zaproszeniem duchów z ośnieżonego i zamglonego ogrodu. Ekstatyczne taneczne korowody też mają w sobie coś niesamowitego. Budowaniu tego klimatu służy sugestywna scenografia Katarzyny Nasteruk i klimatyczna, wciągająca nas chwilami w trans muzyka Barbary Derlak, Piotra Łabonarskiego i Tomasza Waldowskiego. A operator Adam Bajerski musi nadążać nad wyobraźnią reżysera. I udaje mu się to całkiem dobrze.

Czy nie mam wątpliwości? Kiedy świetnie wykreowana jak senny majak chałupa zmienia się w przestrzeń dla widm, może trochę zbyt natrętna i przewidywalna wydaje mi się sceneria narodowego magazynu z rekwizytami będącego zarazem czymś w rodzaju cmentarzyska. Rozumiem też pomysł zawieszenia realiów między epoką dawną i obecną. Znajduje to odzwierciedlenie choćby w strojach, gdzie część mieszkańców wsi jest bardziej miejska niż panowie z miasta (aspirują - to obserwacja współczesna), ale czy istotnie rys nowoczesności musi prowadzić do polegiwania Dziennikarza i Radczyni w jednym łóżku?

Można też dyskutować z klimatem nadmiernej dzikości chłopskiej gromady, która zresztą udziela się w jakimś sensie gościom pańskim. Ona jest obecna w tekście, powraca we wspomnieniu rzezi 1846 roku. Staje się jednak bardziej problematyczna, kiedy mamy ją odnieść do czasów współczesnych. Czy lęki inteligencji przed okrucieństwem ludu są też lękami samego reżysera? Warto jednak podkreślić raz jeszcze: wszystko to tylko gra skojarzeń. Żadna kropka nad i nie zostaje postawiona.

Słyszę, że to inscenizacja trudniejsza niż Wajdy, odpowiednia przede wszystkim dla tych, co znają już "Wesele", a nie oglądają pierwszy raz. Może i tak, choć nie miałem takiego wrażenia.

Niektórzy narzekają z kolei nad poszatkowaniem tekstu przez Kostrzewskiego, nad pozbyciem się wielu utrwalonych w tradycji scen czy zdań. Powodem jest również potrzeba przykrojenia opowieści do czasowego formatu Teatru Telewizji. Przedstawienie jest i tak nieco dłuższe niż inne. Z drugiej strony ta wizja jest spójna. Można boleć na tym czy innym niuansem (łącznie z nieobecnością postaci Nosa czy "Chińcyków" w sławnym początkowym dialogu), ale to się tłumaczy i to się ogląda. Twórca jest skądinąd znawcą każdego szczegółu dramatu. Przy wszystkich ambicjach aby mówić o współczesności nie traktuje go bezdusznie, jako jedynie tworzywa.

W roli Wernyhory pojawił się Daniel Olbrychski, Wajdowski Pan Młody, spinając dwa "Wesela" swoistą klamrą. W normalnym kraju na temat tej artystycznej i intelektualnej oferty toczyłyby się żywe debaty. Tu będzie raczej cisza, bo w Polsce żadne poważne debaty się nie toczą, a już szczególnie wokół zjawisk artystycznych. To zresztą wizja niewygodna dla nikogo. Ani prawica, ani liberalna lewica nie uważają Kostrzewskiego, z jego symetryzmem i krytyczną miłością do polskości, za swego.

Piotr Zaremba
wpolityce.pl
19 lutego 2019

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia