Wciąż jeszcze można umrzeć z miłości

"Romeo i Julia" - reż. Grażyna Kania - Teatr Powszechny w Warszawie

Na scenie ogromny podświetlany napis "LOVE" i biała kanapa. To na nią przedstawiciele dwóch legendarnych, skłóconych rodów co i rusz opadają jakby w letargu, zamierając w bezruchu, w oczekiwaniu Sceneria niczym z poczekalni poczekalni do miłości

To tutaj, już niekoniecznie w Weronie, ale w każdym innym współcześnie istniejącym miejscu, rozegra się dramat dwojga kochanków - Romea i Julii. I choć noszą oni wciąż imiona bohaterów dramatu Szekspira, równie dobrze mogliby być każdym z nas. Ich pragnienie kochania i bycia kochanym, tęsknota za uczuciem prawdziwym i czystym, a także proste przeciwności losu i ludzkie słabości, stające na drodze do ich szczęścia, to wspólne mianowniki łączące postaci literackie z nami współczesnymi. Niby bogatszymi o doświadczenia i przykłady z przeszłości, a wciąż tak nieporadnymi w sztuce miłości.

Ów uniwersalizm historii losów Capulettich i Montecchich od zarania dziejów stanowił właśnie o sukcesie dzieła Szekspira. Dzisiaj uwspółcześniona inscenizacja, w reżyserii Grażyny Kani, trafia na deski Teatru Powszechnego, potęgując przekonanie o geniuszu autora, ale i dając dowód niezwykłego wprost zrozumienia przesłania oryginału przez twórców najnowszej wersji "Romea i Julii". Tak wiarygodnej, świeżej, wręcz pulsującej prawdziwym tętnem i naturalnej w odbiorze realizacji klasyki już dawno we współczesnym teatrze polskim nie było.

Pomysł na nadanie historii wymiaru codzienności idzie w parze z konstrukcją wszystkich postaci dramatu, budowanych na wzór i podobieństwo ludzi przypominających do złudzenia osoby znane ze zwykłych, realnych i towarzyszących nam na każdym kroku sytuacji. To rozwiązanie tchnęło prawdziwe i autentyczne życie w historię dwojga kochanków, która jest jak wartko tocząca się rozmowa z bliską nam osobą. Widz staje się bardziej uczestnikiem niż obserwatorem zdarzeń. Każdy z bohaterów na scenie jest na swój sposób wiarygodny i naturalny, przy tym barwnie jaskrawy i w sposób nietuzinkowy intrygujący. Każdy na swój sposób ociera się o to oczekiwanie miłości, dochodząc prędzej czy później do momentu przełomu w uczuciach, opisanych przez Szekspira i Kanię całą paletą odcieni i bogactwem emocji.

Dziś, w czasach kiedy do słowa przywiązuje się tak małą wagę, nagle okazuje się, że pozornie archaiczny tekst odkrywa zupełnie nowe pokłady znaczeń, których dostrzeżenie mogło być możliwe jedynie dzięki ogromnej wrażliwości i wyczuleniu realizatorów przedstawienia na wszystkie tkwiące w tekście interpretacyjne niuanse. Spektakl Kani żywi się bowiem "detalem" - jest w nim tyle smaczków, drobnych gestów, nienachalnych aluzji i wysublimowanych pomysłów, które składają się w konsekwencji na imponująco spójną całość, na przemyślaną w najmniejszym szczególe i konsekwentnie zrealizowaną wizję reżyserską. Z pewnością okupiona ogromnym wysiłkiem praca nad budowaniem ról tytułowych bohaterów, nie przesłania ani przez chwilę rangi gry zespołowej, co przy tak znakomicie dobranej obsadzie daje rewelacyjne efekty. Na szczególne uznanie zasługują w tym spektaklu: ujmująca swą świeżością i dziewczęcą naturalnością Katarzyna Maria Zielińska (Julia), kipiąca sex-appealem, poczuciem humoru, ale i ponadprzeciętną wrażliwością Eliza Borowska w roli Marty, Anna Moskal (Pani Capuletti) za swój ogromny potencjał dramatyczny w budowaniu roli matki Julii, charyzmatyczny i jednocześnie zdystansowany Jacek Braciak (Ojciec Laurenty). Odrębne gratulacje należą się zaś Jackowi Belerowi (Romeo), który w tej roli dokonuje prawdziwej scenicznej metamorfozy i otwiera sobie - jak mniemam - nowy etap w karierze aktorskiej.

Jest jeszcze jeden walor "Romea i Julii" w reżyserii Grażyny Kani, o którym grzechem byłoby nie wspomnieć. Otóż spektakl ten, utrzymując równe tempo i ten sam, niesłabnący poziom zaangażowania widzów, balansuje wciąż na granicy między tym, co dziś w teatrze efektowne, a efekciarskie. Nawet przez ułamek sekundy jednak nie ma się poczucia zachwiania równowagi, a zręcznie i z wyczuciem poprowadzony tok narracji dokładnie w tym samym stopniu służy rozrywce, co wzmożonej czujności i wrażliwości widza.

Szlachetna prostota i ascetyczne "opakowanie" treści nie dekoncentrują, nie odciągają uwagi i nie wodzą na manowce emocji odbiorców warszawskiego spektaklu. Zaś lekkość i finezja w podawaniu tekstu, w sposób momentami niemalże organiczny, umożliwia zarówno szczery śmiech, jak i prawdziwe łzy wzruszenia. Z teatru wychodzimy z przekonaniem, że nawet w tak kalekich emocjonalnie czasach w jakich przyszło nam żyć, wciąż jeszcze można umrzeć z miłości.

Kania i jej zespół udowadniają niezbicie, że czas spędzony w poczekalni do miłości nie jest czasem straconym.

Marek Kubiak
Teatr dla Was
5 czerwca 2013

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia