We władzy Lucyfera
"Sprawa" - reż. Jerzy Jarocki - Teatr Narodowy w WarszawieCzy Samuel Zborowski Juliusza Słowackiego może znaczyć dziś cokolwiek istotnego? Jeszcze przed kilkoma dniami pewnie odpowiedziałabym przecząco. Niewiele jest trudniejszych i bardziej hermetycznych polskich dramatów, stawiających opór nie tylko materią słowną, lecz także autorską filozofią Słowackiego, bez której znajomości cały utwór całkowicie traci sens. A jednak dziś, po obejrzeniu spektaklu Jarockiego - choć nie był on pozbawiony wad - moja odpowiedź byłaby zupełnie inna
Tytułową sprawą jest oczywiście sprawa polska. Bo Polska to miejsce, przez które przechodziły Duchy. Kraj, którego historia jest historią losów Lucyfera. I kraj, w którym w osobie Samuela Zborowskiego ścięto bunt i dążenie do prawdziwej wielkości. To mówi poeta – i to samo powtarza reżyser. Ale po pierwsze: robi to jaśniej (dzięki genialnej pracy na tekście Słowackiego), a po drugie: „dokańcza” utwór wieszcza, ustawiając go obok naszej teraźniejszości. A dokładnie – obok katastrofy smoleńskiej.
Szalone? Jak najbardziej. Ale, jak to często bywa, w tym szaleństwie jest metoda.
Nie chodzi tylko o to, że znicze wszystkim warszawiakom kojarzą się z tym, co 10 kwietnia zaczęło dziać się pod Pałacem Prezydenckim. Czy o to, że krzyże i kościelne śpiewy kojarzą się z „obrońcami krzyża”. Umieszczając w spektaklu fragmenty kronik filmowych mówiące o sporze na temat pochówku na Wawelu Juliusza Słowackiego – który miał być już ostatni i tylko w drodze wyjątku! – Jarocki dosadnie pokazuje nam, że nic się nie zmieniło. Że Polska pozostała krajem bezwolności. Że nie udało nam się w „hierarchii duchów” Słowackiego przeskoczyć nawet o jedno miejsce. Wciąż tkwimy w martwym punkcie.
Próbuje nas z niego ruszyć Lucyfer – w spektaklu kreowany przez fenomenalnego Mariusza Bonaszewskiego. Publiczność pozostaje pod jego władzą – i całe szczęście. Bo reszta obsady sprawia wrażenie, jakby ich role praktycznie nie istniały. Wszyscy tak samo apatycznie snują się po scenie – z całą pewnością nie mamy tu „czterech duchów wiodących” jak chciałby tego program. Jest tylko jeden. I choć jesteśmy nim oczarowani – to nie wystarczy. Za mocno rażą nas tautologiczne dźwięki (płacz dzieci Zborowskiego) i przekroczenie granicy kiczu, zarówno w kostiumach obu szlachciców, jak i w postaciach Archanioła i Chrystusa. Przenosząc scenę z Amfitrytą w scenerię nocnego klubu, Jarocki postąpił ryzykownie, ale jednak słusznie – bo jak inaczej ukazać morskie boginki, by nie wzbudziły śmiechu współczesnego widza, w zwiewnych błękitnych szatach? Niestety, zapomniał o tym później i podświetlił na niebiesko białą szatę Archanioła, tworząc obrazek kojarzący się tylko z tandetnymi dewocjonaliami, na przykład ze świecącymi w ciemnościach figurkami Matki Boskiej. Trudno takiego Archanioła traktować poważnie.
Niestety, zamiast harmonii, powstała dysharmonia. Szkoda – bo jest to mimo wszystko chyba najbardziej trafna, a jednocześnie elegancka, teatralna diagnoza współczesności. Pozostaje mieć nadzieję, że pójdziemy za wezwaniem Słowackiego i Jarockiego – i damy się poprowadzić Lucyferowi, który w filozofii poety był przecież duchem buntu. A bez buntu nie ma postępu. Tak w sztuce, jak w życiu.