We własnym pokoju

"Karnawał zwierząt" - muz. Camille Saint-Saëns - chor. Anna Hopchor - Opera Wrocławska - foto: Marek Grotowski - mater. prasowe

Teatr i kino nie raz już udowodniły, że wystarczy ograniczyć się do kilku osób w jednym pomieszczeniu, by stworzyć historię, która zostanie z widzem jeszcze na długo po jej zakończeniu.

Dzieje się tak zarówno w przypadku kultowych już Dwunastu gniewnych ludzi, jak i stosunkowo młodym filmie Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie; w Bogu mordu autorstwa Yasminy Rezy, wystawianym na deskach niejednego teatru, jak i jego ekranizacji w wykonaniu Romana Polańskiego; w The Lighthouse, jednym z najciekawszych filmów 2019 roku czy też Truciźnie, spektaklu krakowskiej Sceny STU. I choć takich tytułów można by jeszcze sporo wymienić, to już na podstawie tych kilku możemy wysnuć jeden wniosek: tym, co przyciąga naszą uwagę najbardziej, są po prostu bohaterowie. Ich psychika, emocje, sposób myślenia; najprościej mówiąc - to, co dzieje się w ich wnętrzu.

Podobnie rzecz ma się z dramatem Edwarda Albee'go, za sprawą którego Virginii Woolf boimy się już od sześćdziesięciu lat. Mimo słynnej adaptacji filmowej, jak i wielu teatralnych, każda kolejna porusza nas równie mocno i skłania do ponownych przemyśleń, a może nawet nowych interpretacji, bo tych może być co niemiara.

Kto się boi Virginii Woolf? w wydaniu gdańskiego Teatru Wybrzeże to spektakl bez kurtyny. Wchodząc na salę, widz od razu znajduje się w mieszkaniu Marty i George'a, a co za tym idzie, jeszcze przed rozpoczęciem sztuki może zacząć rozszyfrowywać znaczenie scenografii, która, nie da ukryć, robi ogromne wrażenie. Tysiące książek zamiast ścian; z jednej strony budzą podziw, z drugiej – wywołują efekt przytłoczenia i ciężkości. Książka, będąca symbolem wiedzy, to oczywisty znak, że będziemy mieli do czynienia z bohaterami wykształconymi i inteligentnymi. Jak się później okaże, czasami cechy te nie mają nic wspólnego z umiejętnością porozumienia się z drugim człowiekiem, nawet tym najbliższym. Narażone na runięcie lektury nie stanowią stabilnej podstawy tego domu. Stwarzają dla bohaterów swego rodzaju klatkę bez miejsca na okno ze światłem, mogące dać jakąkolwiek nadzieję.

Gospodarzami wieczoru są wspomniani już Marta i George. Biorąc pod uwagę fakt, że ich imiona zaczerpnięte zostały od pierwszej prezydenckiej pary USA – jak doskonale wiadomo, małżeństwa z rozsądku – nie powinno nas dziwić, że ich relacje również nie będą urzekające.

Marta jest kobietą twardo stąpającą po ziemi. Pewna siebie do granic możliwości, odgrywa pierwsze skrzypce w tym związku. Nazwanie jej despotyczną i wulgarną z pewnością nie będzie przesadą. Nie przepuści żadnej okazji, by przypomnieć mężowi, że „jest z wydziału historii, zamiast nim kierować." Zdaje się być osobą czerpiącą przyjemność z bycia uszczypliwą czy wręcz jadowitą, jednak nie zabraknie również momentów, w których to w nią wycelowanie będą takie zachowania.

George natomiast może początkowo sprawiać wrażenie flegmatycznego i pogodzonego z losem. Z czasem dochodzimy jednak do wniosku, że przyjął po prostu bierną postawę wobec własnej pozycji w domu. Nie widzi potrzeby udowadniania żonie swojej wartości, gdyż wie, że nigdy nie dorówna w jej oczach teściowi. Ma „czterdzieści parę lat, ale wygląda na pięćdziesiąt pięć". Jest o sześć lat młodszy od Marty, co również staje się powodem niejednej potyczki słownej.

Obsadzeni w tych rolach aktorzy, Dorota Kolak i Mirosław Baka, choć w teatrze tworzyli związek nie raz, u Grzegorza Wiśniewskiego wspinają się na wyżyny swoich możliwości. Idealnie oddany charakter bohaterów to zasługa ich aktorskiego kunsztu, ale zapewne i wrażliwości, pozwalającej na zrozumienie i własną interpretację swojej postaci. Nie sposób nie wyróżnić tu Baki, który tonem swych wypowiedzi potrafi sprawić, że poczujemy się równie rozczarowani życiem co George.

Bohaterów poznajemy w momencie powrotu do domu z przyjęcia organizowanego przez ojca Marty, rektora uniwersytetu. Szybko dostrzegamy ich poirytowanie, wynikające ze swojej wzajemnej obecności. I mimo, że jedyne o czym marzy w tej chwili George to odpoczynek i sen, Marta krzyżuje te plany, oznajmiając, że spodziewają się gości. Wizytę składają im Honey i Nick, będący krótko po ślubie i nieznający jeszcze problemu znudzenia się sobą nawzajem.

Bezimienność kobiety daje do zrozumienia, że brak jej osobowości i charakteru. Jej nijakość znika jedynie w momencie tańca, kiedy to naprawdę może się poczuć sobą. Choć fakt, że mąż zwraca się do niej per „skarbie" może początkowo wzbudzać czułość, zwłaszcza w kontrze do rozmów George'a i Marty, w rzeczywistości uprzedmiotawia ją jeszcze bardziej. Jej infantylność podkreślona została poprzez balony przywiązane do nadgarstka, uszy Myszki Minnie górujące nad jej głową oraz strój, typowy dla kobiety w latach 60. ubiegłego wieku. Rozkloszowana spódnica z szeroką halką pod spodem, zapinany sweterek i pantofle na obcasach to symbol tak zwanej housewife tamtego okresu. Dodatkowo należy zwrócić uwagę na jej grube okulary, równoznaczne z krótkowzrocznością, aczkolwiek z pewnością nie tylko tą dosłowną. Jest kobietą dostrzegającą jedynie to, co chce dostrzec. Woli nie zdawać sobie sprawy z otaczającego ją świata i problemów obecnych również w jej najbliższym otoczeniu.

Jej współmałżonek jest natomiast człowiekiem ambitnym, a jako nowy pracownik uniwersytetu ma zamiar wspinać się po szczeblach hierarchii tej instytucji. Pasjonuje się biologią i pragnie rozwijać się w tym kierunku, będącym przyszłością ludzkości. W mieszkaniu Marty i George'a zjawia się w kowbojskim kapeluszu, nasuwającym na myśl manifestację swojej męskości.

Wcielającym się w te postaci Katarzynie Dałek i Piotrowi Biedroniowi również nie można odmówić aktorstwa na wysokim poziomie, jednak nie da się ukryć, że to ich starsi znajomi po fachu przyciągają wzrok widza w większym stopniu.

Nick i Honey staną się wkrótce pionkami w grze gospodarzy, którzy bez skrupułów zaczną wykorzystywać wszelkie nadarzające się okazje, by zaatakować drugą stronę. Nikt z obecnych tam osób jeszcze nie wie, do czego doprowadzi ten wieczór. Litry alkoholu i nocna pora rozplączą wszystkim języki, a to, co miało zostać niewypowiedziane, wybrzmi tak mocno, jak nigdy wcześniej.

Wraz z rozwojem akcji atmosfera i rozmowy staną się na tyle intymne, że my, widzowie, poczujemy się wręcz niegodni bycia świadkami tak prywatnych sytuacji. Staniemy się podglądaczami ludzkich dramatów, którzy mimo dyskomfortu, nie mogą, a może nie chcą odwrócić wzroku.

W pewnym sensie widzami jest również młode małżeństwo. Niewykluczone, że obserwują samych siebie w przyszłości. Relacja Marty i Georga może być dla nich przestrogą i swego rodzaju nauką. Za taką teorią przemawiałoby niejedno podobieństwo między tymi dwoma parami. Na pierwszy plan wysuwa się jednak kwestia dziecka, a właściwie jego braku. Obydwa małżeństwa skrywają tajemnice związane ze swoim potomstwem i jak można się spodziewać, każda z nich wyjdzie podczas tego spotkania na jaw.

Nick wyznaje George'owi, że ożenił się z Honey ze względu na jej ciążę, która w momencie gdy kobieta „sklęsła", okazała się urojona. Marta natomiast mówi młodszej wersji siebie o swoim synu, który już jutro obchodzi osiemnaste urodziny i z tego powodu spodziewa się jego przyjazdu do domu. Niebawem okazuje się, że do odwiedzin nie dojdzie, gdyż chłopak zginął dziś wieczorem w wypadku samochodowym. Wiadomość tę przekazuje żonie George, wyraźnie niezadowolony z faktu, że o istnieniu dziecka dowiedział się ktoś postronny. Zrozpaczona Marta zabrania mężowi podjęcia takiej decyzji. Widzowie, po chwili konsternacji, zaczynają rozumieć, że sprawa syna jest tutaj bardzo niejednoznaczna. Stawiamy sobie pytanie czy kiedykolwiek istniał czy może jest czystą imaginacją małżeństwa, niemogącego posiadać dziecka. Mógł przecież umrzeć w dzieciństwie, a rozżaleni rodzice, nie chcąc o nim zapomnieć, zaczęli na własną rękę tworzyć i spisywać dalszy ciąg jego życia, nie dopuszczając do tego nikogo innego. Równie dobrze mógł się nigdy nie narodzić, a Marta i George, próbujący sobie wynagrodzić taki los, postanowili powołać go do życia w swojej wyobraźni. Uznając, że obydwa małżeństwa są w przenośni jednym i tym samym, tyle tylko, że w dwóch różnych momentach chronologicznych, potwierdzająca byłaby w tym przypadku aluzja urojonej ciąży.

Zaryzykuję jednak stwierdzenie, że w istocie nie jest ważne to, jak było naprawdę. Sama kwestia dziecka staje się po prostu jedynym spoiwem łączącym tę dwójkę. Rozmowy o synu i tworzenie jego życiorysu stwarzały dla małżeństwa pretekst do dalszego bycia razem. Były czymś dostępnym tylko dla nich i sprawiającym, że mimo braku porozumienia, mogą się zjednoczyć.

W chwili gdy George decyduje o zakończeniu egzystencji chłopca, staje się tym, który „ma władzę". Dominująca do tej pory Marta zostaje postawiona przed faktem dokonanym i nie ma na niego żadnego wpływu. Zmienność pozycji poszczególnych bohaterów jest charakterystyczną cechą spektaklu. Każdy z nich wciela się w danych sytuacjach zarówno w rolę kata, jak i ofiary. Nie ma wśród nich zwycięzców, ani przegranych. Nawet „upupiona", mówiąc po gombrowiczowsku, Honey w pewnym momencie ma możliwość pociągnięcia za sznurki, stając się wcześniej świadkiem zdrady męża.

Uczestnicy spotkania nie wiedzą, komu za chwilę nadarzy się okazja do pokazania swojej pozycji i jakie asy z rękawa wyciągnie. Mimo pewnego rodzaju dystansu i tworzenia swojego własnego świata przez każdą z postaci, panuje między nimi pewien strach przed tym, co jeszcze może się wydarzyć.

A oprócz siebie nawzajem, boją się przecież jeszcze tytułowej Virginii Woolf. Choć figura tej słynnej pisarki nie ma za wiele wspólnego z samą fabułą, to jednak umieszczenie jej w tytule nie jest przypadkowe. Możliwości interpretacyjnych jest tutaj kilka.

Woolf znana była ze stosowania w swojej twórczości tak zwanego strumienia świadomości, będącego zapisem wewnętrznych stanów psychicznych bohatera. Obnażała ich w ten sposób z najbardziej osobistych przeżyć i doznań, dając jednocześnie podstawę do próby zrozumienia danego człowieka. Strach przed Virginią można więc odbierać jako obawę postaci przed tą autentycznością. Niejednokrotnie łatwiej byłoby przyjąć im maski, zakrywające prawdziwe emocje i uniemożliwiające wejście do wnętrza ich głowy niż wykazanie się taką szczerością.

Innym możliwym wyjaśnieniem tytułu jest nawiązanie do bajek Disney'a. Oryginalne Who's afraid of Virginia Woolf? może być rozumiane jako gra słowna z piosenką Who's afraid of the Big Bad Woolf?, wykorzystaną w krótkometrażowym filmie Trzy małe świnki. Za słusznością tej tezy przemawia wielokrotne przywoływanie przekształconego utworu przez bohaterów sztuki oraz dodatkowe odwołanie do twórczości Disney'a. Na jednej ze ścian pojawia się bowiem projekcja animacji z Myszką Minnie w roli głównej. Bajkowa postać ucieka przed gorylem i za każdym razem znajduje się w stosunku do niego w innym położeniu. W samym spektaklu z obiegu wyjęci zostali wilk i goryl, postaci kojarzące się z niebezpieczeństwem. Mimo to, dziecięca bajka przekształciła się w niemniej niebezpieczną zabawę dla dorosłych, rzucającą cień na ich życie po katastrofalnym spotkaniu. W scenie otwierającej sztukę, George pojawia się w masce goryla, natomiast przybyła później Honey ma na głowie wspomniane już uszy Myszki Minnie. Analogia do ściennej animacji jest pewna, choć nie oczywista. W samym spektaklu gospodarz wieczoru nie zostaje bowiem postawiony w pozycji wygranej względem młodej dziewczyny. Wręcz przeciwnie, to on prześladowany jest przez kobietę w postaci własnej żony, która już na samym początku ukazuje nam się w koronie.

Ten zabieg również połączyć możemy z tytułową Virginią Woolf. Pisarka, będąca jedną z przedstawicielek drugiej fali feminizmu, sprzeciwiała się dyskryminacji kobiet i ogólnemu poglądowi na temat ich niższości w stosunku do mężczyzn. Marta przedstawiona zostaje więc jako władczyni tego domu, i choć George potrafi odwdzięczyć się pięknym za nadobne, to jednak nie ma wątpliwości, że pogarda ze względu na płeć jej nie grozi.

Jeszcze innym tropem interpretacyjnym, którym możemy podążać w celu zrozumienia znaczenia tytułu, jest przyjrzenie się biografii Woolf. W wyniku wydarzeń z dzieciństwa i śmierci rodziców, kobieta niejednokrotnie przechodziła załamania nerwowe, będące także przyczyną jej pobytów w szpitalu psychiatrycznym. Powtarzające się okresy depresji rzutowały zarówno na jej życie prywatne, jak i twórczość. Codzienne funkcjonowanie stało się dla Virginii ciężarem, Mając za sobą kilka prób samobójczych, w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat podjęła tę ostatnią, udaną. Wypełniwszy kieszenie kamieniami, zanurzyła się w wody rzeki Ouse i na zawsze uwolniła od swoich demonów. Czyn ten był dla niej na swój sposób pogodzeniem się z faktem, że jej życie w wielu aspektach potoczyło się inaczej niżby tego chciała i nie ma już szansy na lepsze jutro. Bohaterowie spektaklu są natomiast postawieni w opozycji do takiego rozumowania. Nie akceptują swoich niepowodzeń, ale też nie potrafią podjąć czynów, które mogłyby położyć im kres. I choć w żadnym razie nie ma to być pochwałą samobójstwa, to jednak można postawić przed sobą pytanie, czy takie gorzkie życie w ogóle ma sens.

Gdy noc zamienia się w ranek, obydwa małżeństwa są już na skraju wyczerpania. Nick i Honey wracają do domu, a tytułowa piosenka, nucona przez George'a, rozbrzmiewa ponownie. Po chwili na scenie nie ma już bohaterów dramatu Albee'go; pojawiają się za to aktorzy, oklaskiwani przez publiczność owacjami na stojąco. Widzowie wychodzą z teatru, jednak w głębi serca jeszcze długo nie opuszczą mieszkania Marty i George'a...

Dominika Jurczak
Dziennik Teatralny Wrocław
14 grudnia 2022
Portrety
Anna Hop

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...