Widać? Słychać?
"Masara" - reż. Stanisław Mojsiejew - Stary Teatr w KrakowieWyciągnąłem z lodówki starą mozzarellę. Nabrzmiały woreczek z treścią stałą w płynie. Nakłułem widelcem i pierdnęło na śmierdząco.
Ostatnio w teatrze czuję się podobnie jak z tym serem po terminie: że tylko dotknę i zaraz mi tryśnie w dowolnym kierunku. Zwłaszcza w Starym Teatrze sytuacja jest napięta, wielka siekiera wisi w powietrzu jak poluzowany sztankiet, i teraz pytanie, kiedy i na kogo zleci. Komu bryźnie między oczy.
Z obecnym dyrektorem jest jak z karaluchami u Joanny Chmielewskiej: jeśli nie da się wytępić, to trzeba polubić. Żałoby po Starym mam serdecznie potąd, władza nie jest głupia, kiedy liczy na zmęczenie nawet najwytrwalszych. Chciałbym już tylko, żeby do pracy wrócili dobrzy reżyserzy, i może Rada Artystyczna Starego Teatru też by tego chciała. Ale nie wiem, co oni ugrają artystami typu Paulina Kondrak.
O "Masarze", drugiej premierze za Marka Mikosa, można powiedzieć, że jest mniejszą żenadą od "Domu Bernardy A." Tendencja zwyżkowa. "Dobre" tego przedstawienia leży po stronie tekstu, gdzie napięcie występuje w pozytywnym sensie. Lecz scena nie kłamie, nawet boski zespół w boskim scenariuszu nijak nie ukryje, co się dzieje z duchem miejsca. Taka już natura medium, że w teatrze się udaje i, chcąc nie chcąc, mówi prawdę. Bryzga ze sceny taką rozpaczą, że mnie w środku rozbolało.
(Tylko jeden moment był, chyba niechcąco, śmieszny: gdy postaci stają nad kratką w podłodze, z której bucha w górę dymem. Jakby reinterpretacja słynnej sceny z Marilyn - że sukienkę jej podwiało od tak zwanych gazów).
Ciężko mi ocenić to przedstawienie, bo ciężko się przebić przez tę "czwartą ścianę" bólu. Jak również ciężko się odnieść, jeżeli się dobrze czegoś nie widziało. Spektakl jest niedoświetlony i słabo go widać na tej dużej scenie. A już absolutnym hitem jest reflektor w twarz widowni. Takie radzieckie ustawienie światła jak na przesłuchaniu. Scenografowi przydałby się pierwszy odcinek serialu Artyści, gdzie reżyser starej daty eksplikuje plan minimum: "Widać? Słychać? No, to najważniejsze. To są rzeczy naprawdę ważne i wcale nie tak częste, ginące już, za przeproszeniem".
Spektakl jest niefajny, ale bardzo fajnie, że w ogóle powstał. Bo dzięki temu, że aktorzy grają, że nie robią jatki typu wrocławskiego, Stary ma szansę nie zesrać się na rzadko, nie paść ofiarą swojej dyrekcji, swojej sytuacji. Implodować jest najprościej i wszystko popieprzyć - a dobrego aktora się poznaje w biedzie. Właśnie im, nie reżyserom, poświęciłem swoje Lowe, którego druga połowa za jakiś czas ruszy na łamach "Przekroju" (będzie Lowe: Pusia, Lowe: Jaśmina i Lowe: Gałkowska, między innymi). Może artyści tego teatru, siłą Rady Artystycznej, awansują na sociétaires, ludzi mocno decyzyjnych, i jeszcze im wszyscy podziękujemy.