Wiedziałem, że to jest rola dla mnie!

rozmowa z Marcinem Rychcikiem

Rozmowa z Marcinem Rychcikiem, jednym z odtwórców tytułowej roli w musicalu "Jekyll & Hyde", który niedawno miał polską prapremierę w chorzowskim Teatrze Rozrywki.

Dziennik Teatralny: Spotykamy się prawie tydzień po prapremierze “Jekylla & Hyde\'a". Trema premierowa już opadła?

Marcin Rychcik: Czy trema opadła? Nie do końca. Za chwilę gramy następne przedstawienie, także już powoli buduje się nowa. To dobrze, tak ma być.

W prapremierowym przedstawieniu zagrał Janusz Kruciński. Pan wystąpił dzień po nim. Czy ta sytuacja była dla Pana komfortowa, czy wręcz przeciwnie - dodatkowy stres powodował obawy przed porównaniami?

Właściwie zawsze są jakieś porównania, jeżeli kilku aktorów gra jedną rolę. Nas jest trzech, więc będą nas porównywać jeszcze częściej, ale nie boimy się tego - mówię tutaj za kolegów, bo rozmawialiśmy na ten temat. Każdy z nas jest inny pod każdym względem, co można stwierdzić także gołym okiem, inaczej się poruszamy, zupełnie inaczej śpiewamy, każdego z nas interesują nieco odmienne odcienie tej podwójnej roli. Krótko mówiąc jest trzech różnych Jekylli, a Hyde`ów jest chyba nawet czterech! (śmiech). Nie byłem w komfortowej sytuacji właśnie dlatego, że wszyscy mieli już premierę za sobą, a ja dopiero czekałem na niedzielę. Miałem taki sam stres, jaki miałbym w sobotę, czy wtorek, za to moi koledzy i koleżanki mieli już pewien luz. Nie wiem, czy on się przełożył na jakość tego drugiego spektaklu. Musiałbym zobaczyć go z zewnątrz. Wiadomo, że po premierze następuje pewne rozprężenie w zespole, ale jestem zadowolony: były dobre napięcia na scenie i bardzo dobra energia. I jestem oczywiście szczęśliwy, że mam już to za sobą.

W pierwotnej obsadzie musicalu Pana nazwisko się nie znalazło. Do zespołu dołączył Pan na kilka tygodni przed prapremierą. W jakich okolicznościach to się odbyło?

Nie mam zamiaru robić tajemnicy z tego, że byłem ostatnim z wykonawców, który dołączył do obsady. Paweł Tucholski i Janusz Kruciński wiedzieli dużo wcześniej, że będą grali tę rolę, ja musiałem o nią trochę zawalczyć. Nie byłem na castingu, na który zjechali aktorzy z całej Polski. Zostałem zaproszony przez dyrekcję Teatru Rozrywki na dodatkowe przesłuchanie, które nie wypadło dobrze. Ale już wtedy wiedziałem, że to jest rola dla mnie. Oczywiście nikt tego nie wiedział, poza mną (śmiech). Wyobrażałem sobie co się będzie działo na scenie, przesłuchałem materiał muzyczny i wiedziałem już, że to jest coś intrygującego, co będzie dla mnie dużym wyzwaniem aktorskim, wokalnym, scenicznym, i postanowiłem, że tak łatwo się mnie nie pozbędą.

Z wszystkich odtwórców tytułowej roli miał Pan najmniej czasu na przygotowanie. Czy ta dodatkowa presja czasu wpływała na Pana mobilizująco, czy wręcz przeciwnie - napawała przerażeniem?

Mobilizująco. Koledzy rzeczywiście zaczęli wcześniej, ale ja miałem wystarczająco dużo czasu żeby przygotować rolę, bo zaczynaliśmy bardzo wcześnie. Miałem pełne dwa miesiące żeby poznać rolę, zatem warunki były absolutnie dogodne. Dodatkowej presji czasu nie było.

Tytułowa postać to nie tylko duże wyzwanie wokalne, ale także aktorskie, trzeba przecież stworzyć dwie odrębne postaci. Jak się Panu pracowało nad tak dużym materiałem?

To, że czarny i biały, że skrajności, i biegunowe charaktery, to właściwie było wielką pokusą żeby sięgnąć po taką rolę, bo to trudne zadanie. Ale, z drugiej strony, to także pewne uproszczenie. Wiadomym było, że jeżeli Jekyll postępuje tak, to Hyde niczym jego ciemny rewers - odwrotnie. Jeżeli Jekyll jest nieśmiały, choć pełen pasji i wiary w swoją ideę, to wiadomo, że Hyde będzie z tego kpił; jeżeli Jekyll liryczny, zakochany, to wiadomo, że Hyde będzie obsceniczny, wulgarny i szalony. Trochę gramy tutaj skrajnościami, a ja prawdę mówiąc, chciałbym tego uniknąć i odrobinę pokolorować obydwie postaci. Nie wiem, czy ten proces już się zaczął, czy dopiero zacznie się w mojej głowie, ale wydaje mi się, że jeszcze sporo muszę sobie wytłumaczyć. Chcę poszukać jeszcze większej ilości kolorów, nawet bardziej u Hyde\'a, niż u Jekylla. Oczywiście nie zamierzam go bronić, bo to byłoby kompletnym bezsensem, ale jednak jest pewna pokusa, żeby zadać widzowi i samemu sobie pytanie o to, czy można Hyde\'a w jakimś sensie usprawiedliwić. Spytać, co nim powoduje? Czy jest to tylko zło, czy on jest do końca zeszmacony? Jaka jest prawda o Hydzie? Z czego on się wziął? Bo przecież pojawił się z dobra, z eksperymentów nad ludzką psychiką. Hyde to jakaś siła tkwiąca w doktorku, którą mam przyjemność grać w pierwszym akcie. Hyde jest Jekyllem, więc powstaje pytanie - czy zło to Jekyll? Ile jest zła w Jekyllu i czy po transformacji z Jekylla nie pozostaje nic? Czy Hyde odziedziczył coś po jasnej stronie osobowości Jekylla? To mnie w tej chwili najbardziej interesuje, nie opozycja czarne - białe, a doszukiwanie się zła w Jekyllu, a dobra w Hydzie. To jest trochę wywracanie wszystkiego do góry nogami, ale to wydaje mi się bardzo ciekawe. Ciekawi mnie na przykład, czego Hyde chce od Lucy - prostytutki, która notabene również ma swoją drugą twarz. Hyde o niej nie wie, bo ma problem z myśleniem (śmiech), ale przeczuwa w niej tę drugą stronę.

Czy w pracy nad “Jekyllem & Hyde\'m" pomogła Panu wcześniejsza znajomość chorzowskiego zespołu?

Oczywiście. Bardzo się cieszę, że przed tak wielką rolą dostałem rolę mniejszą, ale też bardzo ciekawą, w świetnym przedstawieniu Roberta Talarczyka, w “Krzyku" według Kaczmarskiego. Mogłem wtedy poznać aktorów. Z wielką przyjemnością przyglądałem się ich pracy, nie tylko przy “Krzyku", ale też przy innych przedstawieniach, które tutaj widziałem. I nie ukrywam, że praca z nimi, z tak doświadczonymi, “starymi" aktorami jak Jacenty, Andrzej czy Marian była dla mnie szkołą. Szkołą aktorstwa, szkołą życia, szkołą tworzenia spektaklu, szalonej opowieści, w której ja miałem dodatkową przyjemność odtwarzania głównej roli. Świadomość, że oni wszyscy na mnie pracują początkowo paraliżowała. Pamiętam próby, na których zupełnie nie potrafiłem się pozbierać, ale później ta świadomość dodatkowo pobudzała do katorżniczej pracy nad sobą. Są zatem w planach kolejne współprace z Teatrem Rozrywki? Noszę w sobie nadzieję, że to jest początek naszej współpracy, i że jeszcze nie raz będę zapraszany przez Teatr przy różnych okazjach. I z góry bardzo się cieszę na tę współpracę. Bo pracuje mi się tu bardzo dobrze.

A przemknęła przez głowę myśl, że może by tak przenieść się na stałe do Chorzowa? Czy jednak stolica pozostaje atrakcyjniejsza dla aktora?

Tak się składa, że jestem związany z kilkoma teatrami i udaje mi się to bezkonfliktowo godzić. Może właśnie takie są plusy bycia wolnym strzelcem, że nie jestem związany żadnymi dokumentami z żadnym teatrem. I właściwie to jestem panem swojego losu. Zło zawsze jest bardziej pociągające niż dobro.

Wielu aktorów twierdzi, że lepiej pracuje im się nad czarnymi charakterami, że są większym wyzwaniem. Czy Panu również granie Hyde\'a sprawia większą przyjemność niż Jekylla?

Ten musical jest tak napisany, że najpierw poznajemy Jekylla. Muszę przyznać, że miałem z nim problem, bo trudno było mi znaleźć w sobie aż takie pokłady nieśmiałości, takiego wycofania w głąb siebie, takiego wręcz strachu przed kobietami, takiej słabości. Nie uważam się za specjalnie mocny charakter, ale nie jestem też aż tak słaby. Ale to było też pociągające, że nie jestem ani jednym, ani drugim. I pomimo tego, że cechy, którymi wyposaża się postać, aktor bierze z siebie, to jednak musiałem tutaj poszukać czegoś wbrew sobie. W Hydzie - tak samo. Ale nie będę oryginalny - praca nad Hyde\'m była, i w dalszym ciągu jest, fascynująca. I powiem więcej, sprawia mi ona wielką przyjemność. To widać. Dlaczego tak jest? Bo całe środowisko londyńskiej arystokracji, a także spowite oparami mgły ciemne zaułki zgodnie “pracują" na postać na Hyde\'a. Oni oczywiście miażdżą Jekylla, i to też jest fajne, bo pojawia się kontrast. Ale jeszcze większym kontrastem jest, kiedy to Hyde przejmie ich rolę i to on będzie atakował, to on będzie ich konfrontował z samymi sobą, z ich fałszem, hipokryzją, obłudą, ze śmiesznością, patosem. Najciekawsze w tym przedstawieniu są chwile, kiedy on dobiera im się do skóry. Wtedy mogą przejrzeć się w nim jak w lustrze i widzą swoją małość przy nim. Pomimo tego, że on jest złem z krwi i kości. Poza tym, Hyde daje też spore pole do improwizacji, do szukania w sobie na bieżąco, na scenie, takiego złośliwego sowizdrzała, który właściwie nie powinien mieć żadnych zahamowań. Miałem z tym problem na próbach, bo utrudniałem pracę kolegom, i choć wiem, że nie było to do końca fair, to nie mogłem się temu oprzeć. Zaczynałem myśleć już nie jak Rychcik, a trochę bardziej jak Mister Hyde. To też było fajne, ale staram się w tej chwili nie przekraczać pewnych granic, bo nie mogę psuć pracy kolegom, którzy pracują przecież także dla mnie. Nie jestem Hyde\'m. Proszę mi wierzyć. Uff, od razu poczułam się odrobinę bezpieczniej. (śmiech) A ja mam taką nadzieję, i taki byłby ideał grania Hyde\'a, żeby widz do samego końca nie czuł się bezpiecznie. I chciałbym wzbudzić w widzu tak ekstremalne doznania, żeby poczuł dreszcz niepokoju. Żeby nie miał pewności, czy tak naprawdę ma do czynienia z kreacją aktorską, czy też z jakimś niebezpiecznym zjawiskiem pod tytułem Hyde. I czy ten Hyde mógłby sobie pozwolić na to, żeby wejść w widownię. Zresztą, moi koledzy wchodzą w widownię, i to również mi pomaga, bo właściwie zaciera się podział między sceną a widownią. To jest przemyślany krok reżysera, działający na korzyść Hyde\'a. I myślę, że prędzej czy później ja też tam wejdę.

Od ośmiu lat gra Pan Jima Morrisona. W trakcie oglądania spektaklu “Jekyll & Hyde" zauważyłam kilka gestów jakby wprost wyjętych z tej postaci. Trudno jest zdusić w sobie rolę, którą gra się przez tak długi czas, trudno pozbyć się jej nawyków?

Z pewnością nawyki są. Wydaje mi się, że Jekyll/Hyde daje mi bardzo dobry asumpt do tego, żeby pozbyć się powłoki Króla Jaszczurów, chociaż jest bardzo wyraźna analogia między Morrisonem a Jekyllem/Hyde\'m, bo Morrison też nosił w sobie dwie osobowości. Był wrażliwym, ciepłym poetą i pieprzonym zawadiaką, który stanął nad przepaścią, zrobił krok i jeszcze miał czelność odwrócić się żeby zobaczyć co pozostawił. Miałem pewną wprawę w graniu dwóch i na pewno coś z Morrisona przeszło, ale starałem się ograniczyć środki wyrazu z “Jeźdźca burzy" do niezbędnego minimum. Starałem się nie myśleć jak Jim, chodzić inaczej, stawać inaczej, oglądać się inaczej. Ale to ciągle jest tytaniczna praca nad sobą - żeby nie popełniać poprzedniej postaci, choć tak byłoby najłatwiej.

Nie bał się Pan zaszufladkowania przyjmując rolę postaci tak legendarnej? Najczęstszym określeniem pojawiającym się przy Pana nazwisku jest “polski Jim Morrison". Czy nie jest nużące postrzeganie Pana tylko przez pryzmat tej jednej postaci?

Mam nadzieję, że niebawem będzie się mnie postrzegać też jako Jekylla i Hyde\'a. Oczywiście, boję się takiej szufladki, ale ona już powstała. Stąd też moja wdzięczność dla dyrektora Miłkowskiego, że zaproponował mi równie fascynującą rolę, która - mam nadzieję - pozwoli mi zedrzeć z siebie skórę Jima, czarne kowbojki i białą rozchełstaną koszulę. Z drugiej strony, nie chciałbym ciągle mówić, że się boję tej szuflady, bo to jest też miłe. Ta łatka mi pasuje. Jeżeli ktoś ma utożsamiać mnie z Morrisonem, to dobrze, z Jekyllem i Hyde\'m - dobrze, z Romanem Wilhelmim - jak najbardziej. To są postaci czy nazwiska, które mnie nobilitują i pozostaje tylko cieszyć się, że mogę być zestawiany z nimi. Mam nadzieję, że ta galeria będzie się rozrastać i gwarantuję, że nie będzie w niej nudziarzy, że zawsze będą to utracjusze, outsiderzy, buntownicy. Takie postaci mnie inspirują. Dają mi kopa w tyłek i pozwalają na nowo odrodzić się na scenie. Bo tylko po to warto uprawiać ten zawód.

Lubi Pan kokietować publiczność?


Lubię widzów wprowadzać w zakłopotanie. Chcę żeby się czuli niepewnie. Żeby zastanawiali się cały czas, kim właściwie jest ta postać, którą gram. Nie, kim ja jestem, tylko, kim jest postać. I dlaczego właściwie opowiadamy te historię, a nie inną.

Na koniec pytanie nieteatralne. W powszechnej świadomości Śląsk funkcjonuje jako miejsce szarości, kopalń i biedy. A jak wygląda Śląsk widziany oczyma Marcina Rychcika?

Przede wszystkim to jest teatr. Przyjeżdżam tutaj żeby popracować i tym razem też tak było. Przez te dwa miesiące, które tu spędziłem, właściwie nie mieliśmy czasu na nic. Siedzieliśmy cały czas w teatrze, dwie próby dziennie, w przerwie chwila na oddech. Ale oczywiście przemykałem się ulicami, obserwowałem. Ludzie są zupełnie inni niż na przykład w Warszawie czy Gdańsku. Nie ma w nich sztucznej grzeczności, są cieplejsi. Mają interesujące twarze. Mam wrażenie, że tych masek na twarzach jest trochę mniej niż w Warszawie. Poza tym, trudno mi o obiektywizm, bo świetnie mi się tutaj pracuje, i dla mnie to też jest oddech od Warszawy. Nie mówię, że tutaj wypoczywam, bo to jest niemożliwe, ale ładuję w jakiś sposób akumulator przed tym, żeby wrócić do Warszawy i tam walczyć o swoje. A tam biegnie się już naprawdę bardzo szybko.

Życzę zatem kolejnych oddechów na Śląsku. Byłoby fajnie Dziękuję za rozmowę.

Marcin Rychcik - urodzony w 1973 r., muzyk i aktor. Występował w Teatrze Dramatycznym i Studio Buffo. Związany jest z Teatrem Rampa, gdzie wystąpił m.in. w roli Jima Morrisona w przedstawieniu "Jeździec burzy". Ukazała się jego książka "Roman Wilhelmi. I tak będę wielki". W Teatrze Rozrywki w Chorzowie gra główną rolę - Doktora Jekylla w musicalu "Jekyll&Hyde w reżyserii Michała Znanieckiego.

Anna Wróblowska
Dziennik Teatralny Katowice
10 grudnia 2008
Portrety
Marcin Rychcik

Książka tygodnia

Małe cnoty
Wydawnictwo Filtry w Warszawie
Natalia Ginzburg

Trailer tygodnia