Wiele hałasu o "coś"

"Wekeend na wsi" w reż. Stańki i Połońskiego w Teatrze Powszechnym w Łodzi

Po sobotniej premierze w Teatrze Powszechnym w Łodzi wiele można było sobie obiecywać. "Weekend na wsi" Marca Camolettiego pospołu wyreżyserowali Jarosław Staniek i Jerzy Jan Połoński, duet który na początku poprzedniego sezonu teatralnego przygotował najeżone formalnymi rozwiązaniami "39 stopni", pastisz szpiegowskiego filmu Alfreda Hitchcocka, najciekawszą premierę ostatnich lat w "Powszechnym"
"Upominając się o nowy styl sztuk komediowych", łódzki teatr postanowił "znaleźć sposób na farsę" i ją uszlachetnić. Że jest to gatunek problemowy i niewygodny, tłumaczyć nie trzeba i sposobu na niego oczywiście szukać można. Nie wypada jednak przy tym traktować farsy chyba zbyt poważnie. W Łodzi natomiast naprężono wszystkie muskuły i wszystkie zwoje mózgowe, aby zrobić z farsy "coś".

Te intencje oddaje już gest, od którego rozpoczyna się spektakl - usunięcie ze sceny panoramicznych, płaskich jak sama farsowa konwencja, zdjęć ukazujących mieszkanie Bernarda i Jacqueline. Za nim idzie zaś ciąg pomysłów, których połączenie w logiczną całość staje się bodaj najciekawszym punktem wieczoru. Reżyserzy potraktowali farsę jak worek, którym ta, z uwagi na powierzchowność i fragmentaryczność, w swej istocie może się stać

Staniek i Połoński zdecydowali się pokazać teatralne "szwy" spektaklu. Ten najbardziej cenny ich pomysł na scenie, niestety, w ogóle nie wybrzmiewa. Aktorzy pozostawieni są pośród szczątkowej, umownej scenografii - na pochylonym, trójkątnym polu gry, białe listwy sygnalizują drzwi do domu i kolejnych jego pomieszczeń. Schodząc z pola gry nie rozstają się oni jednak ze swoimi rolami. Sugeruje to obecność Jakuba Firewicza w roli "pomocnika reżysera", odpowiedzialnego za "obsługiwanie" rekwizytów. Tymczasem niektórzy z nich siadają jak bezduszne manekiny i oczekują sceny, w której mają się ponownie pojawić, inni grają dalej. Kim są - trudno powiedzieć. Wyposażono ich w mikroporty, by tym bardziej podkreślić sztuczność "farsowej" sytuacji, tymczasem mikrofony głównie pomagają uwydatnić warsztatowe potknięcia aktorów. Równie obcym w strukturze spektaklu elementem wydaje się skądinąd niezła muzyka, na żywo ilustrująca poczynania bohaterów, skomponowana przez Marcina Partykę. Widać, że reżyserski duet miał jakiś pomysł na grę aktorską, jednak za słabo przebija on ze sceny, by tę myśl wskazać.

W konstrukcję spektaklu wpleciono kilka reżyserskich pomysłów. Aktorzy będą w upojeniu tańczyć i onirycznie wyginać się podczas obiadu, fikać koziołki po podłodze, obejrzymy nawet trzy wersje zakończenia zabawnego qui pro quo, na którym oparł akcję farsy Camoletti. Finał spektaklu podkreśla przeniesienie wydarzeń scenicznych w obszar sennej projekcji, na zasadzie "co by było, gdyby". Zarazem nie zamyka on jasno całego konfliktu, tylko jeszcze bardziej go otwiera. Czy jednak takie uniejednoznacznienie nie jest próbą uczynienia z farsy czegoś, czym ona nigdy nie była?

Nie zawodzi na szczęście funkcja ludyczna spektaklu i pomimo reżyserskich ambicji wciąż on po prostu bawi. Tekst Camolettiego okazuje się jak na farsę nad wyraz dobry i daje szansę przygotować kilka wyrazistych ról. Mogą podobać się aktorski duet Janusza Germana i Artura Zawadzkiego (Robert i Bernard) oraz Magdalena Dratkiewicz jako Brigitte, rezolutna pomoc domowa.
Łukasz Kaczyński
Polska Dziennik Łodzki
19 kwietnia 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...