Wiele hałasu o...

"Wiele hałasu o nic" Teatr Narodowy w Warszawie

Tytułem wstępu - w tytule nie zawieram jeszcze krytyki spektaklu. W przypadku najnowszej premiery "Wiele hałasu o nic" Teatru Narodowego ciężko o jednoznaczną ocenę. Maciej Prus oferuje widzom ponad dwie godziny zabawnego tekstu Williama Shakespeare\'a w przekładzie Stanisława Barańczaka, bardzo dobre aktorstwo, poprawną scenografię, ładną grę świateł, ale...

Ogromna scena w Sali Bogusławskiego została jeszcze powiększona o pierwszy rząd widowni. Przestrzeń wyznaczają trzy wysokie ściany z płyt, imitujące jasnoszary marmur oraz taka sama kamienna posadzka. Jesteśmy w pałacu, uderza jego masywność i przestronność. Przy całym majestacie takiej scenografii odczuwa się też pewną jej surowość – gdyby nie ciepłe światło, wydobywające się zza otwartych kilku par drzwi w tylnej ścianie (które notabene jeszcze pogłębiają przestrzeń działania) – chłód i ciężar proponowanej dekoracji mogłyby okazać się zbyt przytłaczające. Niemniej jednak aktorzy świetnie się na scenie odnajdują, wręcz nadają jej kolorytu - zarówno strojami, jak i wyrazistą grą aktorską. Kostiumy, w których się prezentują, nie są w istocie ani współczesne, ani typowo elżbietańskie. Jakie więc są? – dworskie, naśladujące częściowo realia XVI/VII wieku, wpisujące się w całościowy obraz. Taki zabieg reżysera wydaje się słuszny – równie nieznośnie byłoby w XXI wieku oglądać dystyngowane aktorki paradujące w sukniach z epoki oraz aktorów w renesansowych portkach, jak i słuchać dialogów z Shakespeare’a w wykonaniu oszołomów w wytartych jeansach.

Aktorzy w tym spektaklu czują się świetnie, a przynajmniej takie sprawiają wrażenie. Istnymi perełkami okazali się Patrycja Soliman w roli zadziornej Beatrycze oraz Grzegorz Małecki jako zawzięty i nieposkromiony żartowniś, Benedick. Tworzą duet doskonały, co zostało im wynagrodzone największą burzą oklasków. Para, wydawałoby się mająca odegrać wiodącą rolę w spektaklu - piękna Hero (Anna Grycewicz) i młody hrabia Claudio (gościnnie – Krzysztof Wieszczek), pozostaje w cieniu dwójki wyżej wymienionych. Skądinąd niewykluczone, że jest to świadomy krok reżysera – na plakatach promujących nowe przedstawienie widnieją wizerunki właśnie Patrycji Soliman i Grzegorza Małeckiego. Równie gromkimi brawami zostali obdarzeni, tak samo zasłużenie, Leszek Zduń, Przemysław Stippa, Modest Ruciński, Wojciech Solarz oraz Bartłomiej Bobrowski, którym przypadła w udziale rola niezdarnych biedaków, stojących na straży przed pałacem. Notabene, ich scenę, pierwszą po piętnastominutowej przerwie, zaliczyłabym do najzabawniejszych na przestrzeni całego spektaklu.

Ciekawą postać zbudował także Artur Żmijewski (książę Don Pedro). Dystyngowany i wyluzowany jednocześnie, od początku ma w sobie coś królewskiego, dużą dozę elegancji, ale i krztynę dezynwoltury. Niestety, w drugiej części spektaklu, spadł jego poziom energetyczny, a cała dotychczasowa kreacja nieco wyblakła. Maciej Kozłowski, który odegrał niewdzięczną rolę Don Juana, tym razem był jedynie poprawny. Postacią całkowicie niepasującą ubiorem i zachowaniem do całej konwencji jest posłaniec (Marcin Hycnar), przedstawiony umownie jako żołnierz (z czymś na kształt karabinu, koszula i spodnie w kolorze khaki, ubrudzony ziemią na twarzy). Pojawia się na deskach teatru na początku i końcu spektaklu, gwałtownie i jakby zupełnie z innego świata – tak, jak gdyby dosłownie z pola bitwy wpadł do pałacu, do tego czołga się, krztusi (prawdopodobnie pyłem wojennym) lub- jak w ostatniej scenie - bez sensu rzuca się po podłodze.

Trzeba by jeszcze zastanowić się nad właściwym sposobem wystawiania sztuk angielskiego dramaturga w naszych czasach. Reinterpretować czy podawać w klasycznej formie? Zmieniać czy nie? Pojawiają się też pytania o rolę Teatru Narodowego. Bez względu na odpowiedź, (bo każdy ma własną) kieruję ogromne podziękowania w stronę reżysera za szacunek dla słowa, jakim wykazał się, wystawiając dramat w postaci, w jakiej przetłumaczył go Barańczak. W końcu mieliśmy już nieraz okazję oglądać sztuki, w których z oryginału nie zostawało nic. Dużo Shakespeare’a (albo raczej Barańczaka) w Shakespearze to z pewnością zaleta nowej realizacji Teatru Narodowego. Dobrze również, że wybór przekładu padł akurat na tłumaczenie wymienionego powyżej poety. Wyróżnia się on spośród innych lekkością w tworzeniu gier językowych, nie stara się dosłownie przekładać oryginału i zdaje się doskonale rozumieć, co może rozbawić współczesnego widza. Konsekwencją postawienia na tekst w spektaklu Prusa jest brak działania.

Zrozumiałe jest, że Shakespeare pisał do teatru, gdzie przedstawienia opierały się głównie na słowie mówionym i gdzie właściwie wszystko poza nim było umowne (zresztą same dramaty również obfitowały w różnego rodzaju symbole, dla ówczesnych całkowicie zrozumiałe, dla nas – zupełnie enigmatyczne). Jednak brak ruchu scenicznego u Prusa jest dość dotkliwy, szczególnie w drugiej części widowiska. Jedynie scena balu, sprzed antraktu, choć krótka, wyraźnie odcina się pod tym względem od reszty i wprowadza dużą porcję energii. Zderzenie znikomego działania z pierwszych minut przedstawienia z żywiołem wspomnianej sceny jest jakby zapowiedzią tętniącego pulsu spektaklu – który niestety w dalszej części gdzieś zanikł. Trudno powiedzieć, czy stało się tak z woli reżysera, czy był to wypadek przy pracy, sztuce jednak zdecydowanie brakuje zróżnicowania tempa.

Nie ma jeszcze jednej, bardzo ważnej rzeczy. Można ją nazwać różnie – refleksją na temat, drugim dnem czy ponadczasowym przesłaniem. W teatrze, obok czegoś dla oczu i uszu trzeba też jakiegoś kąska dla duszy. Tymczasem spędzamy miły wieczór w fotelu teatralnym, jest zabawnie, patrzymy na pracę aktorów, sami odpoczywając, bijemy brawo ze szczerym uśmiechem na twarzy i z tym przyjemnym wrażeniem pozostajemy jeszcze jakiś czas. Ale oprócz tych pozytywnych afektów, które sztuka bez wątpienia budzi, niewiele w widzu pozostaje. Może z wyjątkiem niezbyt szczęśliwego poczucia niewykorzystanego potencjału, które dodatkowo pogłębia szybkie, krańcowe rozwiązanie akcji.

Żeby jednak nie zakończyć tak pesymistycznie i nie zostać fałszywie posądzoną o zbytnie krytykanctwo, z pełną odpowiedzialnością i – nie ukrywam – z ulgą, przytaczam słowa jednego z bohaterów dramatu: „Jak dobrze, że nie doszło do katastrofy" …jak często bywało przy innych realizacjach teatralnych Shakespeare’a.

Anna Popis
Dziennik Teatralny Warszawa
27 grudnia 2008

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia