Wielkie nadzieje

"Szalbierz" - reż. Gábor Máté - Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy

Węgierski pisarz György Spiró napisał przedstawienie o teatrze w Wilnie, do którego przyjeżdża legendarny aktor Bogusławski, aby wystąpić gościnnie w przedstawieniu „Świętoszek". Podobnie jak Bogusławski do Wilna, tak inny węgierski twórca, GáborMáté, na zaproszenie Tadeusza Słobodzianka przyjechał, aby wyreżyserować właśnie spektakl Spiró „Szalbierz". Dla wileńskiego teatru Bogusławski nie okazał się zbawieniem, dla Teatru Dramatycznego w Warszawie Máté niestety też nie.

Dyrektor niezbyt popularnego wśród mieszkańców Wilna, tonącego w długach teatru miał nadzieję, że wystawienie spektaklu z teatralną gwiazdą i mistrzem - Bogusławskim, pomoże mu choć lekko wyjść na prostą oraz zapunktować u gubernatora rosyjskiego. Bogusławski okazuje się być jednak człowiekiem innym, niż miał o nim wyobrażenie cały zespół. Aktorowi nie zależało na tworzeniu dobrej klasy spektaklu, chciał on przede wszystkim zarobić i szybko wyjechać. Wymusił na dyrektorze niebotyczną sumę za jedno przedstawienie, przy czym nie zadał sobie nawet trudu, aby nauczyć się dobrze tekstu. Nie integruje się z innymi aktorami, którzy tworzą plejadę upadłych gwiazd z zamiłowaniem do Mam wrażenie, że decyzja wystawienia „Szalbierza" w Teatrze Dramatycznym to również wielkie nadzieje i wielkie rozczarowanie.

Tutaj formułka „wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń" byłaby nieprawdą. W ten sposób spektakl to w dużym stopniu kalka śmieszności teatru wileńskiego wg Spiró. Mamy tutaj do czynienia z pewną przykrą ironią losu. Zbiegiem okoliczności jest to, że i teatr z przedstawienia, i ten stołeczny z Warszawy zaprosiły artystów z daleka, aby z ich pomocą została przerwana zła passa. Oba zespoły pokładały w nich nadzieję. Zarówno w jednym, jak i drugim przypadku nie udaje się niestety stworzyć niczego Zespół wileński to upadłe gwiazdy. Nie byłabym aż tak brutalna wobec zespołu Teatru Dramatycznego, jednak po stołecznej scenie moglibyśmy spodziewać się czegoś znacznie lepszego. Czy we współpracy reżyser - aktorzy poszło coś nie tak? Czy aktorzy faktycznie nie mieli pomysłów na swoje role?

Odpowiedzi nie znam, ale wiem jedno – tak jak zespół artystów z Wilna grał słabo, tak kiepsko zagrali aktorzy z Warszawy. W swoich rolach byli nieprzekonujący, gdyż zagrywali się, tworząc postaci kreskówkowe, a nie ludzi. Na ich grę patrzyło się z przykrością, a pytanie „dlaczego?" nieustannie krążyło w głowie. Największe „sztuczności" ze swoimi rolami wyprawiali Andrzej Blumenfeld i Mariusz Drężek. Pierwszy z nich gestami, mimiką i głosem stworzył właśnie swoistą karykaturę postaci z kreskówki. Drężak niestety również nie odnalazł swojej w roli kropli człowieka (takiego, który faktycznie ma problem z alkoholem, a nie jest kabaretowym skeczem). W tym całym zgiełku neutralny był grający BogusławskiegoWitold Dębicki, który wydawał się zostawić pole do „zabawy" swoim kolegom, a sam najchętniej zszedłby ze sceny. Nie robił on ze swoją postacią nic interesującego. Po prostu wypowiadał jej kwestie.

Spektakl miał zachwiane tempo scen.Wydawały się one chwilami długie i najzwyczajniej w świecie o niczym. Dlatego, wychodząc z przedstawienia można było mieć wrażenie, że całość też nie opowiadała o niczym szczególnym. Ot, zwykła farsa. Zlekceważona została kwestia zależności politycznej zespołu teatralnego, konszachtów z urzędnikami rosyjskimi, skorumpowanego świata. Nacisk w przedstawieniu został położony za to na komiczne postaci i ich wzajemne zaloty. Co kto lubi... To, co na szczęście udało sięto scenografia. Przynajmniej scena Teatru Dramatycznego dobrze zagrała... samą siebie.

Kornelia Grzelecka
Dziennik Teatralny Warszawa
26 maja 2015

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia