Wiem co będę robił w 2022 roku. Jeśli dożyję.

Rozmowa z Jerzym Stuhrem

Jerzy Stuhr Wielkanoc zamierzał spędzić wraz z żoną w Rzymie. Pandemia pokrzyżowała mu plany. A Jerzy Stuhr zawsze wszystko ma zaplanowane. Wie na przykład, co będzie robił w 2022 roku. „Jeśli dożyję”, zastrzega. Doświadczenie choroby – aktor pokonał raka – nauczyło go jednak, że czasem nasze plany mają się nijak do rzeczywistości. O tym, co pomaga mu przetrwać trudny czas, o lekcji pokory jaką odbieramy i jak będzie wyglądał świat po koronawirusie, Jerzy Stuhr opowiada Beacie Nowickiej.

Beata Nowicka: To nasz pierwszy wywiad przez telefon. Więc donoszę, że dziś nasz Kraków jest zalany pięknym światłem.

Jerzy Stuhr - U mnie w górach też świeci słonce.

Z okna widzę puste ulice i wyludnione miasto.

- A ja patrzę na Babią Górę.

To w tym „pojedynku" jest Pan zwycięzcą.

- (śmiech). Muszę przyznać, że jestem już do tego widoku przyzwyczajony. W tej chwili to jest chyba mój pierwszy dom. Mam trzy domy: w Krakowie, w Warszawie i tu. To, gdzie jestem zależy oczywiście od mojej aktywności, a ponieważ teraz nadszedł czas kontemplacji, siedzę tu już trzeci tydzień.

Jak się Pan czuje?

- Czuję się mocno. Ta sytuacja psychicznie mnie nie dotyka, bardziej przygnębia żonę. Ja jestem nawykły do takich rzeczy. Po pierwsze dlatego, że umiem żyć w samotności. Pochodzę z rodziny, w której ojciec był jedynakiem, mama była jedynaczką, ja jestem jedynakiem. Miałem tylko jedną babcię, bo druga umarła jak ojciec miał 12 lat. Miałem tylko jednego dziadka, bo drugi zginął w Katyniu. Samotność i umiejętność życia solo jest mi znana od urodzenia. Całe moje dzieciństwo to była samotność. Musiałem się jej uczyć, zagospodarowywać ją. Pozbawiony telewizora sam wypracowywałem sobie gry i zabawy, w związku z tym moja wyobraźnia jest mocno wygimnastykowana. To jest mój kapitał, okazuje się, na całe życie. Dlatego już w przeszłości łatwiej było mi przeżyć takie kataklizmy jak...

... stan wojenny w 1981.

- No właśnie. Zresztą teraz mam podobny poziom skupienia jak w stanie wojennym, kiedy – zwłaszcza na początku – nie mogłem pracować, nie mogłem wychodzić z domu i nie mogłem snuć planów. Chyba to jest najprzykrzejsze, że nie można planować. To najbardziej mi doskwiera, bo całe życie coś planowałem. Tak jest do dzisiaj, co czasem krępuje i mnie i rodzinę. Wiem na przykład co będę robił w 2022 roku, jak dożyję (śmiech). Mam wszystko ułożone. Kiedy nagle zostaje to przerwane, czuję mniejszą stabilizację wewnętrzną.

To jest niepokój, strach?

- Nie. To jest raczej porównywalne do choroby. W chorobie też jesteś sam i z dnia na dzień zostajesz bez planów. Ja to wszystko przeżyłem, w związku z tym jestem zahartowany. Umiem sobie z tym radzić na co dzień.

Jak?

- Ja jestem z epoki czytania książek. Kiedy student mówi mi: „Prześlę panu mailem scenariusz", odpowiadam: „Dobra, ale tylko tak, żebym mógł go wydrukować". Dopiero wtedy zajmuję się tym na poważnie. Lektura jest chyba moją ulubioną rozrywką, lepszą nawet niż film. Wolę czytać niż oglądać. Ale jestem z wykształcenia polonistą, bez przerwy miałem do czynienia z milionami stronic, które trzeba było przekartkować, przewałkować i przemyśleć. I to mi zostało. W lekturze znajduję najwięcej ukojenia.

Co Pan przeczytał przez te ostatnie trzy tygodnie „narodowej kwarantanny"?

- Najpierw czytałem zawodowo. Czterdzieści sztuk współczesnych, żeby wybrać pięć do finału Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej 2020. Odbyliśmy nawet z moimi współkapitulantami video konferencję, rozmawialiśmy cztery godziny, żeby wybrać piątkę finalistów. Muszę powiedzieć, że było to pożyteczne czytanie. Co roku czytam czterdzieści sztuk dopuszczonych do konkursu i widzę jakie są trendy, jak zmienia się estetyka młodych, bo piszą przeważnie młodzi ludzie. W tym roku – co mnie zadziwiło – pojawiły się komedie, farsy, czego dawniej w ogóle nie było, bo młoda dramaturgia nie interesowała się komedią. Więc jestem na bieżąco jak to się kształtuje. Jak duży wpływ ma na przykład pani Dorota Masłowska na młodych dramaturgów. Z tych czterdziestu sztuk, kilkanaście było napisanych zupełnie pod nią, jej językiem, o jej bohaterach. To jest bardzo ciekawe doświadczenie.

A czytanie prywatne?

- Zaskoczę panią, historia Rzymu. O tym czytam całe życie. Uczę się tego Rzymu, odkrywam, rozpoznaję. Zachwycam. Jestem już na takim etapie, że mogę powiedzieć, że to miasto jest moje. Zresztą chcieliśmy tam z żoną spędzić Święta Wielkanocne. Mieliśmy lecieć w Wielki Piątek. Historia Rzymu na zawsze pozostanie dla mnie podstawową lekturą. A poza tym dwa miesiące temu wróciłem do „Czarodziejskiej Góry" Tomasza Manna. Jakbym to proroczo wykoncypował! W obecnej sytuacji, od bohaterów tego arcydzieła można uczyć się jak współżyć z chorobą. Nagle to się stało aktualne. Bo jest to też książka o godności. O tym, jak godnie przeżyć w warunkach niesprzyjających, bo w sprzyjających wielu potrafi godnie się zachować, ale w niesprzyjających trudniej jest bronić swojej tożsamości i poglądów. Więc „Czarodziejska góra" fantastycznie wpasowała mi się w obecny czas. Ostatni raz czytałem ją trzydzieści lat temu.

Teraz może ją Pan przefiltrować przez swoje bogate życie.

- Dlatego chciałem do niej wrócić. Często mówimy, że coś przeczytaliśmy, ale ile rzeczy nam umknęło, o ilu się zapomniało, na ile nie zwróciło się w ogóle uwagi? Zauważyłem, że dziś jej bohaterowie są mi o wiele bliżsi. Może moje doświadczenia spowodowały, że rozumiem ich o wiele bardziej. To cudowne jak w pierwszym tomie Hans Castorp odsuwa od siebie chorobę. Już to znam z własnego doświadczenia, że na początku podświadomie ją odsuwasz: nie, nie, nie, a z drugiej strony zaczynasz się bać. To wszystko jest mi teraz bardzo bliskie. Mam zawodowe skażenie, że czytam cztery – pięć rzeczy na raz, ale w nocy jest „Czarodziejska góra".

To jest jej magiczny czas?

- Tak, do północy, do pierwszej godziny, jest już tylko Tomasz Mann. Przedtem są gazety, inne rzeczy. Czytam dużo prasy, bo mało korzystam z internetu, a muszę być na bieżąco z tym, co się w naszym kraju wyprawia. Poza tym, wczoraj obejrzałem „Eroicę" Andrzeja Munka z 1957 roku, proszę sobie wyobrazić. Tydzień wcześniej „Boccaccio 70" z 1962, gdzie reżyserami kolejnych wątków filmu byli Vittorio De Sica, Luchino Visconti czy Federico Fellini. Zobaczyć Sophię Loren czy Anitę Ekberg to wielka radość. Dzisiaj na przykład bardzo mnie ciągnie, żeby obejrzeć „Miasto kobiet" Felliniego. Te stare filmy mają dla mnie jeszcze tę dodatkową wartość, że odkąd trzydzieści lat temu sam zacząłem pracować we Włoszech, to na planach filmowych czy w teatrze współpracowałem z wieloma z tych osób, które teraz oglądam w domu na ekranie telewizora. Frajda podwójna.

Włochy to Pana wielka miłość. Widziałam niedawno zdjęcie z Bergamo, gdzie na pustej ulicy stało kilkadziesiąt wojskowych ciężarówek, które przyjechały po trumny.

- Włochy to kraj pełen sprzeczności. Dziś rano zaszokowały mnie dwie wiadomości. Historia miasteczka Ferrera Erbognone w Lombardii, które choć leży w epicentrum pandemii, to nikt z jego mieszkańców nie został zarażony koronawirusem. A druga, że jedyny szpital zakaźny, w którym ani lekarze ani nikt z personelu medycznego nie zachorował, jest w... Neapolu. Wszyscy wiemy, że to miasto nie należy do najczystszych, mówiąc delikatnie.

No tak, przecież Neapol jest nazywany „królestwem mafii i śmieci".

- To są właśnie fenomeny włoskie. Staram się wychwytywać raczej te dobre, optymistyczne wiadomości. Obdzwoniłem moich przyjaciół i znajomych we Włoszech, wszyscy przetrwali. Porozrzucani po kraju, każdy w innym miejscu, ale na szczęście nic im nie jest. Pytała mnie pani jak sobie radzę...

... pytałam.

- Przede wszystkim stoję przed wielką rolą w teatrze, do której muszę przygotowywać się bardzo długo, więc część dnia, najczęściej rano, kiedy pamięć mam najświeższą, poświęcam nauce tekstu. Scenariusz został stworzony z dwóch sztuk, których bohaterem jest Józef Wissarionowicz Stalin. I ja tego Stalina mam zagrać.

Gratuluję. Jestem pewna, że to będzie wielka rola.

- Wszystko wspaniale, tylko nie wiadomo czy przetrwa teatr. To jest prywatna scena „Teatr 6. piętro" w Warszawie, które może mieć ogromne problemy, podobnie jak moja przyjaciółka pani Krysia, u której pracuję. Nawet nie mam odwagi do niej zadzwonić. Wczoraj w internecie puścili mojego „Wałęsę w Kolonos" z Teatru Łaźnia Nowa, ona to zobaczyła i napisała mi, że bardzo jej się podobało. Powinienem do niej zatelefonować, żeby dowiedzieć się co planują. Czy w ogóle coś planują... Ale aż się boję. No więc to są moje zmartwienia na dzisiaj. Mam jednak nadzieję, że wszystko przetrwamy i...

... zagra Pan Stalina.

- Bardzo bym chciał. Sztuka nazywa się „Noc inżynierów dusz".

Świetny tytuł.

- Leninowski. Lenin uważał, że artyści są „inżynierami dusz", mają ogromny wpływ na umysły ludzkie. To jest kompilacja dwóch sztuk. Jedna „Stalin" była grana w Teatrze Telewizji, reżyserował Kazimierz Kutz, grał Jurek Trela z Łomnickim. To historia o pewnym spotkaniu, kiedy Stalin zaprosił do siebie w środku nocy aktora, który grał Króla Leara, żeby porozmawiać z nim o tej roli i w ogóle o sztuce Szekspira. A druga to również nocne spotkanie Stalina z kompozytorami Prokofiewem i Szostakowiczem. Niesamowity tekst. Reżyseruje pan Eugeniusz Korin, fachowiec od postaci historycznych. Mam wspaniałych partnerów, Ola Łukaszewicza, Krzysia Stroińskiego, Bartłomieja Topę. Życzę sobie, że to się udało. Dlatego co rano mam siłę, żeby usiąść do tego tekstu.

Uważa Pan, że to jest koniec świata, w którym żyliśmy do tej pory?

- Czeka nas zmiana. Wierzę w to, że już nic nie będzie takie samo. Inne będą stosunki międzyludzkie i hierarchia wartości. W tym akurat upatrywałbym pewne uzdrowieńcze skutki. Myślę, że ten czas uczy nas pokory. Ostatnio szalenie mi przeszkadzało, że narody, społeczeństwa, ludzie stracili pokorę. Królowała pewność siebie, bezczelność, buta, arogancja. Z tego co teraz obserwuję w mojej bardzo małej miejscowości, wynika, że ludzie stali się dla siebie życzliwsi. Może to jest ulotne, może za chwilę zacznie się histeria i gniew? Nie wiem. Ale na razie wszyscy obchodzą się ze sobą łagodniej. Może ten czas nauczy nas szacunku do żywiołu i przezorności?

Przezorności?

- Zauważyłem w ostatnich latach, że praca nie była szanowana. Zwłaszcza przez młodych ludzi, którzy traktowali pracę doraźnie: studiuję, od czasu do czasu pokelneruję sobie w kawiarni, będę miał forsę na parę dni, wystarczy, żeby zapłacić za mieszkanie, mieć na codzienne życie i zabawę. Teraz, jak to wszystko runie, nagle ludzie zaczną mieć do pracy ogromny szacunek. Jak ją zdobyć? Jak ją utrzymać? To będą sprawy fundamentalne.

Całe życie tak prowadziłem swoją ekonomię z moją żoną, żeby móc choć troszeńkę odłożyć. To jest kwestia mentalności. Nasze dzieci już tego w ogóle nie robiły. Nie miały w sobie żadnej potrzeby oszczędzania. Ja, nawet jak bardzo mało zarabiałem wiedziałem, że muszę mieć tę nadwyżkę. Moja biedna mama cały czas żyła na tak zwanych chwilówkach, pożyczała do pierwszego, żeby zapewnić standard naszej małej rodzinie. Słowo chwilówka przewijało się przez całe moje dzieciństwo i całą młodość. Wtedy postanowiłem, że zrobię wszystko, żeby być chociaż złotówkę ponad kreską.

Beata Nowicka
VIVA
25 kwietnia 2020
Portrety
Jerzy Stuhr

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...