Wina trochę niewinna?

"Dwunastu gniewnych ludzi" - reż. Radosław Rychcik - Teatr Nowy, Poznań

Orzec o winie? To problem fundamentalny. Człowiek nie ma nad sobą instancji, która by go wsparła lub mogła zastąpić. Problem staje się tym bardziej fundamentalny, kiedy nie orzeka sędzia przygotowany zawodowo (powiedziałbym że "uzbrojony" czy wręcz "opancerzony" w stosowne kodeksy), lecz sąd przysięgłych ławników osądzający oskarżonego w oparciu o swą wiedzę, życiowe doświadczenie, a właściwie o to - jakimi są ludźmi.

Tak jest w scenariuszu Reginalda Rose\'a, na podstawie którego powstał film Sidney\'a Lumeta Dwunastu gniewnych ludzi (1957). To oni, osądzający oskarżonego, stają się postaciami pierwszoplanowymi i poddani zostają wielkiej próbie człowieczeństwa.

Film Lumeta wprowadza nas w gęstwę zachowań i relacji błyskawicznie ustępujących jedna drugiej. Kamera filmowa potęguje ekspresję, przechodząc od planu ogólnego pokoju, gdzie odbywa się posiedzenie, i zbliżając się do postaci, twarzy, czy innych detali, które składają się na barwnie mieniący się obraz, choć to film czarno-biały. W tej dramatycznej grze splatających się chwilowych ludzkich zaistnień rozcieńcza się sam problem, ginie namysł nad nim ławników, choć wiadomo przecież, że chodzi o śmierć lub życie oskarżonego. Przerażająca prawda o człowieku przesłonięta zostaje przez obraz utkany z mnogości dramatycznych szczegółów. Dopiero przedostatnia scena, nagle refleksyjna, gorzka w swym wyrazie, ma wymiar syntezy. Ale to tylko moment. Nr 8 (Henry Fonda), wychodząc, jeszcze spogląda na pokój, na odsunięte puste krzesła, na pustkę, którą to wnętrze emanuje. Scena ta uwidacznia drugie dno zwycięstwa czy triumfu "Ósemki"; wydaje się, że ta pustka najlepiej "zapamiętała", co się tam naprawdę działo. To nie mogła być jednak ostatnia scena filmu, bo kultura masowa ma swoje prawa, których się nie lekceważy. Kiedy "ósemka" wychodzi z gmachu sądu, wraca nagle do niego Nr 9 (pierwszy, który poparł jego wniosek o uniewinnienie, bo są wątpliwości) i pełen uznania ściska mu dłoń. Przypomina, że to jednak zwycięstwo wywalczone dzięki niemu, "Ósemce". Wybitny i przede wszystkim bardzo popularny aktor, jakim był Fonda, musiał odnieść triumf i twórca filmu o to zadbał.

W teatrze można postawić przysłowiową mocną kropkę nad "i" - nie tylko przemycić gorzką prawdę, lecz właśnie w oparciu o nią budować całe przedstawienie od podstaw. W poznańskiej adaptacji Dwunastu gniewnych ludzi reżyser, Radosław Rychcik, tak właśnie postąpił. Twórca spektaklu wykorzystuje przede wszystkim szczególny walor przestrzeni scenicznej, naznaczonej także i przez nas, widzów, swym oczekiwaniem. Na scenie zbudowana została symboliczna rama, z której nikt z dwunastu gniewnych się nie wyłamie. Ramę tę wyznacza ich monotonna marszruta, jakby z głębi tylnego planu sceny do mikrofonu na proscenium przemieszczali się niczym po więziennym spacerniaku. Przejęcie mikrofonu oznacza odzyskanie własnego głosu. Pozwala im ono jednocześnie zaistnieć na scenie. Trwa więc nieustająca przez całe przedstawienie wędrówka z przestrzeni jeszcze wewnętrznego nieujawnienia (i odpowiadającego mu lekkiego na tylnym planie przyciemnienia), aż po moment zaistnienia publicznego. Powtarzanie tej choreografii przez całe przedstawienie grozi jednak monotonią i osłabieniem ekspresji (i to momentami się czuje), ale zrównoważone zostało ono przez to, że coś nowego i innego wnosi każda z postaci.

Widzimy więc, jak ławnik przysięgły Nr 6 (Mariusz Puchalski) pada i płacze, gubi się na krótko w swej słabości, ale odzyskuje siły i dociera do symbolicznej mównicy. Obok przy mikrofonie tkwi nieruchomo przez jakiś czas Nr 11 (Cezary Łukaszewicz), milczący, ale czujny, bo naprawdę chce poznać rzeczywistość, w której znajduje się od niedawna - o czym zresztą inni mu przypominają. "Jedenasty" wybucha w końcu, jakby brał na sobie samym rewanż za nieobecność podczas dyskusji - i w ten właśnie sposób wypada z toru marszruty. Nr 5 (Mariusz Zaniewski) mający trudności z artykulacją, dość szybko stanie po stronie oskarżonego, bo rozumie, co to jest doświadczyć

dramatycznego losu, od którego nie ma ucieczki. Przewodniczący (Michał Kocurek), z racji swej roli musi być neutralny, żeby móc pogodzić wszystkie racje. Nr 10 (Andrzej Lajborek) wie, jacy są ludzie, nie da więc niczego sobie wmówić, patrzy na resztę potępiającym wzrokiem i skłonny jest do bronienia swojej niepodważalnej racji nawet siłą. Nr 2 (Grzegorz Gołaszewski), debiutujący w roli ławnika, czuje, że rola ta go przerasta. Stojąc przy mikrofonie, niszczy w rękach maskotkę, co oddaje jego niepewność i chęć szukania oparcia w innych. Nr 12 (Janusz Andrzejewski) pogodny, zdystansowany do tego stopnia, że nic nie jest w stanie wyrwać go z dobrego samopoczucia, na którym zależy mu najbardziej, wielokrotnie zmienia zdanie na temat winy oskarżonego. Nr 7 (Tadeusz Drzewiecki) mówi krótko, prosto, lecz dobitnie, że oskarżony jest winny - bo chce przede wszystkim zdążyć na mecz ukochanej drużyny. Nr 4 (Zbigniew Grochal) jest pełen godności i powściągliwy w reakcjach, bo ufa swemu rozsądkowi uznającemu tylko fakty. Długo trwa przy swojej racji, ale gotów jest zmienić zdanie, gdy pozorny fakt okazuje się jednak dowodem wątpliwym. Nr 9 (Wojciech Deneka), nieśmiały i niepewny siebie, chyba z racji swego wieku zachowuje dystans do szybkiego i jednoznacznego zaakceptowania winy oskarżonego. On pierwszy łamie wspólny front większości, stając po stronie Nr 8 (Mateusz Ławrynowicz). We wspomnianym filmie Lumeta to właśnie Nr 8 pokazany został jako spiritus movens - szlachetny, opatrznościowy mąż ratujący wizerunek sądu przysięgłych. W poznańskiej realizacji reżyser odchodzi od tak jednoznacznego wizerunku, "ósemka" to nie szlachetny humanista "wyrastający ponad poziomy" - jest on raczej młodym, niecierpliwym buntownikiem, szukającym potwierdzenia, najlepiej w starciu z przeciwnikiem. Kiedy kolejni ławnicy opowiadają się za winą, Nr 8 z czystej przekory zajmuje przeciwne stanowisko. O ile Lumet chciał jeszcze ratować wizerunek naszego człowieczeństwa, widział więc "ósemkę" jako bohatera bez skazy, Rychcik także dla niego nie ma litości.

By zaakcentować ten problem, reżyser buduje kolejną symboliczną formę. Oto Nr 3 (Tomasz Nosiński), główny oponent "ósemki" do końca walczy o skazanie oskarżonego. Uważa, że zło trzeba bezwzględnie tępić. Skrajność ich postaw wydaje się bezdyskusyjna. Jednocześnie nie można nie zauważyć fizycznego podobieństwa obu postaci i także ich podobnego behawioru. To oczywiście nie jest przypadek - kiedy kłócąc się, obie postaci stają w centrum sceny i zastygają w zwarciu, prawie dotykając się ustami i nosem, tworzą figurę symbolicznego przeciwieństwa, a zarazem figurę jedności. To wyjątkowy moment w tym przedstawieniu, rzec można, przejaw widzialnej symetrii i niewidzialnej asymetrii, dwoistości ludzkiej tożsamości. Ambiwalencję widać także w niepełnym przyleganiu obserwacji świadków do faktów dowodowych, którymi stały się ich obserwacje, kiedy złożono je w formie zeznań. Faktów nie da się już w żaden sposób zrekonstruować, nawet na potrzeby sądu. Podejmowane na scenie próby "wizji lokalnej", zamiast potwierdzić cokolwiek, stawiają wszystko pod znakiem zapytania. W efekcie ubywa więc tych, którzy chcą uznać oskarżonego za winnego. Sytuacja przypomina po trosze ściganie cienia umykającego z każdym krokiem, który się ku niemu robi - tak samo jak prawda umyka widzom przedstawienia. Sakramentalne: "uzasadnione wątpliwości" niepozwalające powiedzieć: "tak, winny" stają się w tym przedstawieniu czymś więcej, rodzajem zaklęcia zamykającego drogę do prawdy pewnej, ostatecznej.

I taki jest finał: mocny, bo pokazujący niemoc wszystkich bohaterów. Odwrotnie niż na początku, kiedy jedenastu z nich gotowych było skazać oskarżonego na śmierć, a tylko jeden się sprzeciwiał - teraz jedenastu stoi w głębi sceny, w lekko przyciemnionym świetle, trochę tak, jakby mieli zacząć wszystko od nowa. Milczą jednak, bo wszystko zostało już powiedziane. A naprzeciwko nich "Trójka", plecami do widowni. Faktycznie, nie trzeba go już oglądać ani słuchać. Wszystko wiadomo. Czyli właściwie nic. Liczy się teraz tylko matematyka i rozstrzygający głos większości. Tego głosu jednak nie usłyszymy.

Andrzej Górny
Odra
8 czerwca 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...