Witkacy, Kochanowski, Krasicki i reszta...
"Nienasycenie" - reż. Tomasz Hynek - Teatr StudioWitkacy nie napisał scen z kibolami skandującymi teksty dalekie od oryginału, ale gdyby to zobaczył, zapewne ubawiłby się aż po pachy
Wielki Mistrz poezji polskiej z Czarnolasu napisał przed wiekami: „Ludzkie rzeczy, ludzkie noś...” Prawda zawarta w tym wersie miała ujawnić się następnego dnia po naszej wizycie w Teatrze Studio. Tomasz Hynek wyreżyserował tam widowisko, które trzymało widzów w napięciu przez trzy godziny. To niezwykła sztuka, wykonana przecież przez debiutanta. Jednak ton tej recenzji musi zejść dużo niżej z powodu odejścia Krzysztofa Kolbergera. Niby wszyscy wiedzieli o jego chorobie i spodziewali się, a jednak...Skąd mogłem wiedzieć, że w tym samym czasie, gdy bawiliśmy się świetnie na „Nienasyceniu” wg Witkacego, umierał jeden z największych artystów polskiej sceny i ekranu. Pozostały nam w pamięci jego wcielenia, role i dyskretny uśmiech, który rzadko schodził z jego wiecznie chłopięcej twarzy.
Wspomnienia poprzedzają relację z Witkacowskiego „Nienasycenia”, bo i ono wciąż odwołuje się do chwil pamiętanych przez człowieka i przeżywanych najmocniej. To okres dzieciństwa i młodości. Miałem szczęście czy nieszczęście, studiować w tym burzliwym okresie życia, filmoznawstwo i teatrologię w Uniwersytecie Jagiellońskim razem z reżyserem Jackiem Bunschem i dramaturgiem Tadeuszem Słobodziankiem. Chodziliśmy wówczas do Teatru Starego, lecz najczęściej obserwowaliśmy w nim próby „Nocy Listopadowej” Wajdy i „Hamleta” Swinarskiego. Wśród naszych kolegów z roku wielu pisze profesjonalne recenzje teatralne. Postanowiłem odejść od zawodowego oceniania sztuki ufając emocjom bywalców wielkomiejskich i prowincjonalnych scen.
Teatrze Studio grają dojrzali aktorzy pamiętający czasy świetności za „dyrektoriatu” sprawowanego przez Józefa Szajnę. Tomasz Hynek wpisuje się w tradycję eksperymentowania w tworzywie teatralnego widowiska. Tymczasem jego ambitne dzieło zostało poddane bezlitosnej krytyce bez jakiejkolwiek głębszej próby analizy scenicznego utworu. Mogę się mylić, ale w porównaniu z ekranizacjami czy polskimi inscenizacjami „Nienasycenia” Stanisława Ignacego Witkiewicza, obejrzany przez nas spektakl jest jednym z nielicznych sukcesów artystycznych, jakie ostatnio widziałem. Gra pozorów, w jaką uwikłani są bohaterowie sztuki, doskonale ilustruje powierzchowność życia postaci dramatu. One nie biorą się znikąd. To prawdziwi ludzie z krwi i kości z jakimi biedny Witkacy pozostawał w bardzo bliskich związkach. Niemniej jednak niemożność dogłębnego wejścia w psychikę partnera zainspirowała go do napisania dzieła, które pierwotnie miało być zatytułowane: ”Obłęd”. Słusznie czy nie, autor adaptacji i reżyser postanowił wykorzystać rzeczywiste i potencjalne konotacje z życiem swojego pokolenia, zawarte explicite w tekście. Spuścił ze smyczy wyobraźnię, a logika dostała urlop na czas twórczych prób spektaklu. Wyszedł z tego twór, który wielu sprowokował do protestów, ale zyskał sobie też wielu zwolenników. Dziś gotów jestem bronić tego, co zobaczyłem na deskach Teatru Studio.
Naprawdę, bardzo chętnie zacytowałbym fragmenty drukowanej w branżowej prasie niezwykle jadowitej recenzji spektaklu Hynka, ale powstrzymują mnie zapisy o prawie autorskim. Nie chcę zresztą mimowolnie reklamować „publycysty”, który swoją karierę kreuje wykonując zlecenie jakiejś opiniotwórczej koterii działającej na terenie „warszawki”, „krakówka” a nawet „lublinka”. Pojawiające się w tekście recenzji epitety określające reżysera jako amatora pozbawionego gustu przypominają obmowę pięknej panny przez parę wiekowych dewotek zazdrosnych o szczęście w miłości. Minęły czasy, gdy sztuka służyła jej mecenasom rozsławianiu swoich wiekopomnych dokonań. Nie musi już ona być nadworną metresą w gestii potężnych sponsorów. Skoro życie jest cudownym darem, teatr je ubarwia, pozwala się widowni bawić, wzruszać, a przy okazji doświadczyć czegoś głębszego. Liczne audytorium Teatru Studio potrafiło to docenić burzliwymi oklaskami, nie pozwalając aktorom zejść ze sceny. Nie wszystkim wszakże powodzenie tej sztuki przypada do gustu.
Niestety tak to już jest z polskimi krytykami, że w większości wywodzą się oni z okolic uczelni, które nie przyjęły ich na studia artystyczne albo też nie pozwolono im wyzwolić w sobie Mistrza. Uprawiają więc swoje filmowe, muzyczne czy teatralne pasje w taki sposób, jak umieją... A jak umieją - widać czarno na białym w ich tekstach pełnych jadu i nienawiści wobec twórców. Nie po raz pierwszy od obejrzenia „Otella” w Teatrze Narodowym zyskuję pewność, że opinie uznanych (nie wiedzieć przez kogo) krytyków drastycznie rozmijają się z głosami, jakie dobiegają do moich uszu podczas przerwy w kolejce do teatralnego barku.
Co prawda, nie wszyscy byli pewni, czy schodzą na przerwę, czy już spektakl się skończył, ale twórczość Witkacego jest tak amorficzna, że wymaga przetworzenia przez autora, który bierze na warsztat jego dzieło. Hynek poradził sobie z nim o wiele lepiej, niż Mariusz Treliński w kinie. Zaproponował nam zabawę pełną własnej ironii, a także wplatał w pierwowzór wszystkie możliwe do nawiązania konotacje ze współczesnym życiem naszej kochanej Ojczyzny. Wszyscy oficjalnie piszący recenzenci i natchnione „ciotki rewolucji” z pewnością zapałają oburzeniem na świętokradczą interpretację „Katechizmu Małego Polaka” księdza Bełzy. Jak można tak niedbale recytować ów nabożny, patriotyczny dialog dziecka z Antenatem. Nie dość na tym, bo podczas 160 minut przedstawienia na scenie panoszy się golizna, a opary seksu unoszą się nad widownią niczym chmura papierosowego dymu. Donoszę uprzejmie, że w tym siedlisku zepsucia nie szanuje się ustawy zabraniającej palenia w miejscu publicznym. Nawet wielka, lecz nieco wiekowa artystka grająca rolę księżnej, ukazuje krągłość pośladków prześwitujących przez delikatnie kratkowane desus. „A fuj!...” Nie, tego nie słyszałem. Zamiast tego za naszymi plecami rozlegało się rozkoszne: „Och i Achch!!!” Naprawdę, nie ściemniam. Sam tam byłem, a w przerwie nawet wino piłem.
Oszczędzę czytelnikom nazwisk aktorów uczestniczących w feerii gagów i cytatów odwołujących się zarówno do klasyki, jak też najświeższych artefaktów, choćby i do serwisów „Wiadomości”, internetowych blogów czy wielobarwnych wiązanek językowych misia Przekliniaka z „Włatców Much”. Co prawda, Mistrz Witkacy nie napisał scen z kibolami skandującymi teksty dalekie od oryginału, ale gdyby to zobaczył, zapewne ubawiłby się aż po pachy. Świetnym zabiegiem reżyserskim było zadbanie o to, by większość z aktorów mogła wystąpić choć w epizodzie, na pierwszym planie. Wówczas schodzące do roli statystów tle postaci nadal emocjonalnie na nas oddziaływały, bo w pamięci widza były rozpoznawalne jako wyrazisty charakter. Inscenizator i autor adaptacji potraktował tekst „Nienasycenia” jak muzyczną partyturę wydobywając z niej znaczenia i aluzje, jakich w lekturze indywidualnej raczej większość z nas nawet się nie domyśla. To inteligentna gra i wspaniała zabawa. Jeśli już o tym mowa, to chyba szacowny biskup Ignacy Krasicki przywoływał chłopców do porządku w jednej z bajek: „Dla Was to jest zabawa, nam chodzi o życie!”, ale pewnie nie oburzyłby się zbytnio na wysyp świeżości i młodzieńczej energii. Właśnie! - na scenie królowało samo życie i prawda Witkacego, pokazana jak nigdy wcześniej we współczesnej jej odmianie. Nie polega to nawet na trywialnym stwierdzeniu faktu, że w życiu nie chodzi o miłość, lecz o rozmnażanie. Być może chodzi o miłość, ale odważne zrywanie masek i podważanie mitów, jeśli nie zawsze uzdrawia, to przynajmniej odświeża nieco już zatęchłą atmosferę.