Witkacy prywatnie

"Metafizyka dwugłowego cielęcia" - reż: Michał Borczuch

Michał Borczuch nie uległ pokusie potraktowania Witkacego sztampowo: nie ma tu retoryki uczuć metafizycznych, katastrofizmu, prorokowania.

Metafizyka dwugłowego cielęcia" to pierwsze spotkanie Michała Borczucha z tym autorem. Reżyser, który swój teatralny świat budował dotychczas przede wszystkim na repertuarze romantycznym i modernistycznym (Fredro, Büchner, Goethe, Wilde), stanął przed nowym wyzwaniem: metoda - polegająca na precyzyjnym wygaszaniu napięcia pomiędzy językiem i wpisaną w tekst "niedzisiejszą" wrażliwością a ostentacyjnie eksponowaną współczesną estetyką - tym razem nie mogła przynieść rezultatu.

Z drugiej strony znalazł Borczuch w Witkacym bliskiego krewnego. Obraz człowieka wyrzuconego na margines społeczeństwa i świata, temat zerwanych i bezskutecznie rekonstruowanych więzi, schemat relacji wewnątrz zamkniętej grupy - wszystko to buduje konfigurację dla teatru Borczucha typową.

Skandal ludzkiego ciała

Powiedzmy od razu: przedstawienie jest nierówne, są tu miejsca, do których - jak się wydaje - reżyser podszedł bez przekonania, próbując posłużyć się nie zawsze śmiesznym żartem lub po prostu przeczekać. Z pewnością nie udało się Borczuchowi schwytać Witkacego w sidła spójnej, ustawiającej dramat w wyrazistym świetle estetyki.

Z drugiej strony - nie uległ też pokusie potraktowania Witkacego w sposób sztampowy: nie ma tu retoryki uczuć metafizycznych, katastrofizmu, prorokowania. Borczuch nie ma zaufania do prawd powszechnych, społecznych; w tekście tropi prywatne dramaty, szukając prawd jednostkowych, konfliktów osadzonych w przestrzeni relacji nie ogólno-, ale międzyludzkich.

W swojej inscenizacji startuje z punktu, w którym niczego nie zakłada się z góry, niczego od razu nie rozstrzyga. Można zatem powiedzieć, że w słabości inscenizacji (która nie jest agresywnym "sposobem na Witkacego") tkwi jej siła: zasadzająca się w uważnej lekturze i drobiazgowym budowaniu scenicznego świata.

Dramat Witkacego rozgrywa się gdzieś w egzotycznych zakątkach Australii, a zatem na końcu świata. To odpowiednie miejsce dla bohaterów, których ze światem - i ze sobą nawzajem - nie łączą już żadne więzi: ani obywatelskie, ani uczuciowe, ani duchowe (u Borczucha gest przeżegnania przed posiłkiem splata się niefrasobliwie z hołdem dla lokalnego bóstwa, żaby Kapa-Kapa).

Ani nawet rodzinne. Rodzina to ostatni bastion porządku w chaosie, ostatnia szansa na zbudowanie tożsamości - dlatego Karmazyniello (Sebastian Pawlak) próbuje uparcie dociec, kim są jego rodzice. Bezskutecznie. Jest co najmniej kilku chętnych do roli ojca. Również w instytucji macierzyństwa nie sposób znaleźć oparcia: matka (Maria Maj) wcale nie ma zamiaru wypełniać przewidzianych tradycją obowiązków, nie mówiąc o tym, że także ona nie jest jedyną kandydatką do tej roli.

Borczuch potrafi te międzyludzkie konfiguracje uwolnić od nalotu groteski. W scenie umierania matki akcja na długie minuty zatrzymuje się, rzecz tężeje, tworząc na scenie atmosferę żałobnej ceremonii - tyleż egzotycznej i niepoważnej (odprawianej przez wyznawcę żaby), co utrzymanej w tonie pełnego namaszczenia serio. Gdy za chwilę jeden z bohaterów podchodzi do martwej, siłuje się z jej bezwładnym ciałem, wreszcie ściąga z niego spódnicę, by nałożyć trumienną suknię - w tej serii wykonywanych w ciszy, prostych, bardziej pragmatycznych niż rytualnych gestów udaje się Borczuchowi odsłonić skandal ludzkiego ciała, które w jednej chwili staje się zbędną kupą mięsa.

Próba transgresji

Z kolei te sceniczne gesty, które prawdy szukają w naruszeniu bezpiecznej granicy teatralnego występu i aktorskiej cielesności - gesty, w których aktorzy obnażają się, sięgają sobie do rozporków - paradoksalnie raziły ostentacyjną teatralnością. Rzecz chyba w tym, że prawda bohaterów w teatrze Borczucha leży na powierzchni ich kostiumów i na powierzchni skóry, zatem próba transgresji może być tu gestem wyłącznie jałowym, smutnym, groteskowym - nigdy zaś dramatycznym. Dotyczy to w jakimś wymiarze również bohaterów Witkacego.

Borczuchowi i jego aktorom nie zawsze udaje się utrafić w odpowiedni ton, przez to spektakl nie wybrzmiewa ze spodziewaną siłą. Najlepszą rolę w przedstawieniu zbudowała Maria Maj - odważną, wycieniowaną, świetnie balansującą na granicy powagi, dowcipu, parodii. Dzięki temu wątek "rodziców" - choć rozgrywany na tle wątku "dzieci" - wybrzmiał mocno, ciekawie. To zresztą nowość w teatrze Borczucha, do tej pory zainteresowanego wyłącznie światem młodych - kto wie, czy z perspektywy reżysera nie największy plon tej inscenizacji?

Marcin Kościelniak
Tygodnik Powszechny
9 października 2010
Teatry
TR Warszawa

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia