Wojna i my
"Jak umierają słonie" - reż. Marcin Liber - Teatr Współczesny w Szczecinie«Punktem wyjścia dla sztuki Magdy Fertacz "Jak umierają słonie" którą wyreżyserował w Szczecinie na scenie Teatru Współczesnego, Marcin Liber, były dwie - kandydujące w ostatnich latach do Nagrody dla Autorki "Gryfia" - książki Grażyny Jagielskiej: "Miłość z kamienia" i "Anioły jedzą trzy razy dziennie".
Książki niezwykłe, na swój sposób prekursorskie. Bo tym razem role zostały niejako odwrócone. By opowiedzieć o wojnie i jej skutkach, zabrała w nich głos żona wybitnego reportera Wojciecha Jagielskiego -korespondenta wojennego, autora znakomitych tekstów, będących zapisem ogarniętego wojną świata. Zabrała głos, by opowiedzieć o swojej... wojennej traumie.
Dotknięta zespołem stresu bojowego w wyniku nieustającego, nasilającego się lęku o los męża, ale i z powodu grozy i bezsilności odczuwanej przy współprzeżywaniu jego doświadczeń, zmagać się bowiem musiała nie tylko ze swoją chorobą - przez którą trafiła do zakładu psychiatrycznego (co jest kanwą tomu "Anioły jedzą trzy razy dziennie"), lecz i z ciężarem wątpliwości, które przeżywał jej mąż. A więc z pytaniami o rolę dziennikarzy, fotoreporterów, i w ogóle współczesnych mediów w relacjonowaniu konfliktów zbrojnych. A zatem ich obecności w naszym życiu. Tych wszystkich "dziejących się gdzie indziej", daleko, a przecież przenikających nas tym mocniej, im bliżej nas się pojawiają, im bardziej są wyraziste i prawdziwe ich obrazy.
Książki Jagielskiej, ukazujące również uczestników tych wojen, którzy je przeżyli, ale które spustoszyły ich wewnętrzenie, są jednak przede wszystkim intymną opowieścią o życiu kobiety, która "nieustannie przygotowuje się na śmierć męża" i może oświadczyć z porażającą sczerością: "Jestem prawie gotowa", "Miłość z kamienia"). Ukazują więc wojenną i okołowojenną traumę z prywatnej, osobistej perspektywy.
Natomiast dramat Fertacz i powstałe na jego bazie przedstawienie Libra wyprowadzają z tego źródła mocny nurt społeczny. Nie tyle publicystyczny, ile w szerokim rozumieniu tego słowa humanistyczny.
Bo pytanie, czy można się - bezkarnie - ograniczyć do pokazywania przerażających obrazów śmierci, zniszczenia, poniżenia, jakiemu poddawany jest człowiek - dotyczy przecież nie tylko dziennikarzy, nie tylko korespondentów wojennych, narażających własne życie, i nie tylko ich żon czy szerzej - rodzin, które drżąc o życie bliskich doprowadzają do ruiny swoje własne. To pytanie dotyczy nas wszystkich. Konsumentów współczesnej kultury żyjącej w trwodze przed wojną, a zarazem żywiącej się nią.
Autorzy tego pełnego ekspresji, atakującego nas na różne sposoby spektaklu pokazują nam bowiem nasz dzisiejszy świat, będący częścią przestrzeni medialnej, skażonej pościgiem za sensacją, a więc również za zbrodnią i krwią, przemocą
i okrucieństwem, których pełne są wojny. A że niemal nieustannie toczą się one w krajach odległych od nas, "egzotycznych" - choć przecież nie tylko (patrz: Ukraina) - ich obraz nasycany bywa przez media umownością, jaką ma film, a jego powszedniość sprawia, że obojętniejemy na tę grozę, ale też, że ulegamy jej, poddając się fascynacji złem. Dlatego "Jak umierają słonie", choć wychodzą od indywidualnego losu Żony (Joanna Król), nieumiejącej sobie poradzić ze swoim życiem, składanym na ołtarzu wojen, na których przebywa jej mąż-reporter, to przedstawienie adresowane do każdego z nas. Konsumentów tej kultury zbrodni i zabijania. Na ile jej głodnych, a na ile biernych? Na to pytanie musimy sobie odpowiedzieć sami. Wiedząc równocześnie - o czym przypomina właśnie spektakl we Współczesnym - że ta bierność bywa alibi. Bo odpowiedzialność za zło dotyczy nie tylko bezpośrednich sprawców. Tak jak i los ofiar bywa nie tylko losem tych, którzy zła bezpośrednio doświadczyli.»