Wojny gwiezdne w Krakowie na Gazowej

"W stanie wyjątkowym" - reż: Iwona Jera - Teatr Nowy w Krakowie

Do krakowskiego Teatru Nowego trzeba trafić, bo chowa się w oficynie starego, zagraconego podwórka na skraju Kazimierza, niedaleko Wisły, nieopodal miejskiej gazowni

Jest malutki i ciaśniutki, kilkudziesięciu widzów już robi tłum. Kiedyś było tu kino Wisła, a na piętrze od lat działa znany klub gejowski. Teatr jest tak zwany niezależny, założyli go siedem lat temu młodzi aktorzy po PWST, na każdy spektakl kombinują pieniądze skąd się da, trochę dorzuca miasto. Długo się tułali, na Gazowej są od dwóch lat z okładem i mają nadzieję zostać na dłużej. Robią spektakle kameralne: prosta scenografia, góra kilku aktorów, bo i miejsca mało, i pieniędzy nie więcej. Wszystko więc zależy od dobrego pomysłu - na sztukę, na inscenizację, bo najczęściej trzeba mierzyć zamiary na siły. 

Najnowsza premiera, „W stanie wyjątkowym” Falka Richtera (niemiecki reżyser i dramaturg, czterdziestolatek), też jest oparta na takim całościowym pomyśle. Scena właściwie pusta, jakaś ławka do siedzenia i leżenia, z rekwizytów akordeon, gitara, butelka i kieliszek. W oczy bije tło: szachownica z dużych, plastikowych kwadratów w ostrych, kiczowatych kolorach. Kostiumy jak ze „Star Treka” albo „Wojen gwiezdnych” - krzykliwie błyszczące, w których ludzie przypominają marsjan z ilustracji dla dzieci. Trójka bohaterów to rodzina, mąż, żona i syn. Są jak marionetki upiornej cywilizacji napędzane sztucznymi gestami i równie sztucznym głosem, które można by wziąć za żywe odpowiedniki domowych robotów. Reżyserce wręcz zależało na takich asocjacjach. Syn, kilkunastolatek wyglądający skądinąd na rówieśnika taty, przez większość spektaklu unieruchomiony w potwornie rozdętym kostiumie „kosmicznym”, bezustannie klika pilotem-joystickiem jakiejś domniemanej gry komputerowej, której postaciami zdają się być... jego rodzice, reagujący w rytm synowskich klikań. Efekt zabawny, trzeba przyznać.

Poza spytać, o co w tym wszystkim chodzi. Z wykrzykiwanych pół mechanicznie zdań z trudem udających dialog wynika, choć z trudem, że owa toksyczna rodzinka żyje sobie oto w jakiejś enklawie szczęścia, bezpieczeństwa i dobrobytu, ale szczęśliwa ani bezpieczna wcale się nie czuje, choć głośno deklaruje pełne samozadowolenie. Dlaczego? Ano dlatego, że wszędzie jest wprawdzie pięknie, ale pusto i nudno. Wszyscy prowadzą ożywione życie zawodowo-towarzyskie, tyle że nic z tego totalnie nie wynika. Jednym słowem „pełno nas, a jakoby nikogo nie było”. Poza tym wokół krąży pewna tajemnica; otóż strażnicy tej enklawy niedawno zastrzelili kilku chłopców chcących z niej uciec - albo tylko spróbować co będzie, gdy spróbują stąd wyjść.

Teraz muszę coś zdradzić: jestem taki mądry, bo przeczytałem przed spektaklem program, w którym napisano, że sztuka dzieje się na strzeżonym luksusowym osiedlu w jakimś niewątpliwie współczesnym mieście, Hamburgu, Frankfurcie albo innej Barcelonie. I mówi o tym, jak to jałowe i pełne nieoczekiwanych stresów jest życie w takiej złotej klatce. Ludzie zamykają się przed innymi, żeby nie patrzeć na brud, biedę i nieszczęście, ale od problemów i tak nie ma ucieczki, bo problemy są w nas. Nie jestem pewien, czy wiedziałbym to wszystko bez przeczytania programu.

Trochę się wyzłośliwiam i upraszczam, ale sami realizatorzy są sobie winni. Bo zrobili wszystko, żeby rzecz z jednej strony inscenizacyjnie umętnić, a z drugiej intelektualnie zbanalizować i uprościć. Bo jaki tu dramat, skoro w spektaklu ani przez moment nie ma dramatu, tylko czysta i jednoznaczna łopatologia? Dramat byłby wtedy, gdyby scenograf zbudował naprawdę śliczną dekorację udającą piękne osiedle. Gdyby ludzie tu mieszkający byli do zwariowania normalni i zwyczajni. No, może bardziej wysnobowani. Gdyby, krótko mówiąc, pozory myliły, a prawda tkwiąca gdzieś pod skórą tego harmonijnego świata okazała się jawnie sprzeczna z blichtrem powierzchni. Tymczasem, zgodnie z coraz już nudniejszą modą, typową skądinąd dla teatru niemieckiego (reżyserka edukowała się w Niemczech właśnie), wszystko musiało być pokazane i zagrane na najwyższej ekspresyjnej nucie, całkowicie formalnie, bez cienia domysłu i wątpliwości, że to wredny, chory, absurdalny i nieznośny światek, w którym żyć się nijak nie da. 

Aktorzy (Martyna Peszko, Piotr Sieklucki, Dominik Nowak) robili co mogli, i nawet podejrzewam, że dobrze się bawili, bo to pożytecznie i miło od czasu do czasu zagrać coś tak całkowicie abstrakcyjnie, robiąc nieustanne miny i gesty demonstrujące zawodową sprawność. Publiczność też się przez pewien czas dobrze bawiła. Pewien pan przed mną co i rusz wybuchał gromkim śmiechem i bił brawo przy co brawurowszych zagraniach. Potem jakby przycichł, a po godzinie zobaczyłem, że zerka na zegarek. Na szczęście przed nami był jeszcze tylko jakiś kwadrans.

Tadeusz Nyczek
Przekroj.pl
14 lipca 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia