Wokół Jurka zawsze się coś działo
rozmowa z Romaną Próchnicką- Był tłusty, nalany, bez wyrazu, w grubych okularach, ruszał się okropnie, taki słoń. Ale jeżeli ktokolwiek by coś przeciw niemu powiedział, to wszyscy - od rektora począwszy, a na ostatnim profesorze skończywszy - mówili: "Ależ on będzie reżyserem, nie aktorem". Wszyscy to od początku wiedzieli - opowiada Romana Próchnicka*
Joanna Targoń: Grała Pani w 1958 roku w reżyserowanym przez Jerzego Grotowskiego w Starym Teatrze przedstawieniu "Bogowie deszczu". Program spektaklu ilustrowany był fotografiami Wojciecha Plewińskiego przedstawiającymi ówczesną młodzież - są tam zdjęcia z Piwnicy pod Baranami i z ulicy.
Romana Próchnicka: Wiesiek Dymny, Basia Nawratowicz, Komedowie... To wszystko moi znajomi, wtedy byłam równie młoda jak oni.
Spektakl miał być portretem pokolenia 20-latków?
- Tak, miał to być obraz młodzieży. Zresztą tak to biegało wówczas na scenach, nie tylko krakowskich. O młodzieży mówiono wówczas bardzo dużo i bardzo głośno - że ta młodzież pije, że nie wie, czego chce, takie ważne rzeczy się dzieją, kraj utrwala socjalizm, a młodzież niezadowolona, buntuje się, mówi o miłości, a kochać nie potrafi.
Jak wyglądał spektakl? Sztuka Krzysztonia nosiła tytuł "Rodzina pechowców", spektakl - "Bogowie deszczu". W programie można przeczytać, że Grotowski dużo dodał - poezji, publicystyki, projekcji filmowych.
- On tę sztukę poharatał. Mój mąż Henryk Vogler powiedział nawet, że gdyby to był jego tekst, wyszedłby z przedstawienia. Tymczasem Krzysztoń przyjechał na premierę i potem przyszedł do nas za kulisy, dziękując skromnie bardzo i sympatycznie. Nie oburzał się, nic na temat zmian nie powiedział. Jurek nawet oczekiwał na niego z takim prowokatorskim zacięciem, a my staliśmy za nim murem.
Gdy później czytałam o Meyerholdzie i Meyerholda, miałam bardzo bliskie skojarzenia z naszym przedstawieniem i z propozycjami Jurka. Scena była podzielona na trzy albo nawet cztery części. Na środku graliśmy sztukę, tam rozgrywały się wszystkie dialogi Krzysztonia. I gigantyczne picie - wody, która udawała wódkę. Butelki były prawdziwe, no i, tak jak cały naród, tę wódkę piliśmy z musztardówek. I były huśtawki podwieszone na długich stalowych linach. W środku jedna większa, na niej rozgrywały się sceny dwójkowe albo trójkowe, a po bokach dwie mniejsze. Za stół służył nam wysoki stołek barowy. Po prawej stronie była "Wieża tęsknot".
Z programu wynika, że w "Wieży tęsknot" mówiliście "dialogi wewnętrzne".
- Ja mówiłam np. wiersz Różewicza "Kiedy urodził się ten chłopiec...", Leszek Herdegen - jeden z monologów Hamleta. Leszek był wtedy po swoim Hamlecie, sławnym na całą Polskę, tym, o którym Jan Kott pisał jako o Hamlecie po XX zjeździe [Stary Teatr, premiera 30 września 1956 roku - przyp. aut.]. Kantor robił scenografię, reżyserował Roman Zawistowski, mój profesor ulubiony. To była wielka, wspaniała rola Leszka i Jurek jeden z monologów Hamleta włożył w swój spektakl.
Herdegen grał Huberta, malarza, a Tadeusz Śliwiak - poetę. Miał z lekka klaunowską charakteryzację, czarną perukę - wydaje mi się, że Jurek chciał, by przypominał Iredyńskiego. Z tą charakteryzacją przypominał trochę Pierrota, co zgadzało się z jego charakterem, z jego wielką niepewnością. To była bardzo dobra rola Tadeusza.
W głębi na lewo była publicystyka - pamiętam teksty świetnego krakowskiego dziennikarza Jerzego Lovella. I jeszcze jeden składnik kompozycji: film. Pamiętam to jak przez mgłę, na pewno była tam wielka małpa, nagrobek z napisem "Ecce homo", jakieś atomy wirujące...
Scenografię utrzymaną w dzikich kolorach - huśtawki były czerwone, kostiumy bardzo kolorowe - robili Lilianna Jankowska i Antoni Tośta, wtedy bardzo modni młodzi gniewni. Tak jak my, aktorzy, i naturalnie Jurek.
Leszek Herdegen był znakomitym aktorem, bardzo prostym, bardzo naturalnym, jeszcze bez późniejszej lekkiej maniery związanej z nadużywaniem niskiego głosu. Leszek był także poetą, człowiekiem wrażliwym, nowoczesnym, nieobciążonym doświadczeniem mieszczańskiego teatru. Zofia Więcławówna, najstarsza z nas, miała doświadczenia z teatru przedwojennego i grała trochę taką mieszczańską subretkę. Z innego teatru.
Leszek więc miał w "Bogach deszczu" bardzo dużo do powiedzenia - ogromnie pomagał i nam, i Jurkowi. Był znakomitym partnerem dla reżysera, dla mnie zresztą też. To była moja pierwsza duża rola, i to w spektaklu różnym od tego, co robiłam w szkole. Tam nas uczyli na Zapolskiej, Fredrze, Szekspirze - a tu taka dziwna konstrukcja, melanż tekstów, black-outy, które wtedy były rzadkością. Po dialogowej scenie zapadała nagle ciemność i przechodziło się w publicystykę albo "Wieżę tęsknot". I tutaj Leszek był ogromnie pomocny dla każdego z nas, bo Jurek nie bardzo umiał wtedy poprowadzić aktora.
Na scenie było dość niebezpiecznie - trzeba było co do milimetra i co do wydechu opanować zatrzymywanie huśtawek, ciężkich i zawieszonych na długich linach. A zatrzymywało się je w ciemności, na black-oucie... Kiedyś Leszek nie zdołał zatrzymać swojej huśtawki, bo się potknął, i huśtawka rąbnęła Tadzia Śliwiaka w skroń. Na szczęście nic mu się nie stało. Jeszcze tłukliśmy butelki i musztardówki, więc było dużo szkła. Pełno niebezpieczeństw.
Ekstrawagancki spektakl. Mówiła Pani, że staliście murem za Grotowskim, więc podobało się Wam to, co wymyślił.
- Podobało się nam - przede wszystkim dlatego, że Jurek był naszym kolegą, rówieśnikiem, no i różnił się od innych reżyserów. Zwykle próby przebiegały tak, że siedziało się przy stoliku, analizowało role, potem wchodziło na scenę. A tutaj był nowy, świeży powiew. Jurek bardzo się cieszył, gdy coś proponowaliśmy. I pracowaliśmy, nie patrząc, że jest wolny poniedziałek czy niedziela, czy Boże Ciało. To było nieważne, ważna była praca. Byliśmy szczęśliwi, że dyrektor pozwala nam świecić światło na scenie, próbować, buszować. To były bardzo przyjazne i bliskie kontakty, dyrektorem Starego Teatru był wówczas Władysław Krzemiński, profesor Jurka w szkole.
Profesorowie bardzo Jurka lubili; on był wcześniej na wydziale aktorskim, gdzie - prawdę mówiąc - nie powinien się znaleźć.
Dlaczego?
- Był tłusty, nalany, bez wyrazu, w grubych okularach, ruszał się okropnie, taki słoń. Ale jeżeli ktokolwiek by coś przeciw niemu powiedział, to wszyscy - od rektora począwszy, a na ostatnim profesorze skończywszy - mówili: "Ależ on będzie reżyserem, nie aktorem". Wszyscy to od początku wiedzieli. Niemniej dyplom robił, grając w sztuce Gorkiego.
W "Mieszczanach".
- To było coś okropnego.
Zofia Kucówna, która grała z nim w "Mieszczanach", też wspomina, że był okropnym aktorem.
- Potwierdzam. Nie mówił dobrze, ruszał się fatalnie, okropnie chodził... Co nie przeszkadzało, że się go lubiło. Zaprzyjaźniliśmy się właściwie po studiach, często przychodził do nas do domu. W szkole tośmy się niespecjalnie lubili, może dlatego, że Jurek był szczerym komunistą. Bardzo szczerym. Pisał dużo artykułów do gazet - głośny był jego tekst "Czerwony Balonik". Jurek w szkole prowadził koło naukowe, z którego zostałam z hukiem wyrzucona.
Dlaczego?
- To wyglądało tak: okna zasłonięte kotarami, ciemno, Jurek z Aliną Obidniak, z którą prowadził koło, kazali się nam trząść. Ona piskliwym głosem krzyczała: "Ciemno, ciemno!". A Jurek: "Wilk!". Zaczęłam się okropnie śmiać - no i wyleciałam z hukiem z koła naukowego, z czego byłam bardzo zresztą zadowolona.
Jurek pojechał do Moskwy studiować reżyserię. Po roku wrócił, bo się mu tam nie podobało. Przypuszczam, że tam go dopadło objawienie, że trzeba się było raczej zajmować Zielonym Balonikiem, a nie "Czerwonym Balonikiem". Wrócił na uczelnię i zaczął studiować reżyserię, którą właśnie w Krakowie uruchomiono. Wtedy bardzo się zaprzyjaźniliśmy, przychodził do nas często. Opowiadał z charakterystycznym śmieszkiem (podobnie chichrał się Konrad Swinarski) o swoich wykładach z filozofii Wschodu. Mówił, że gdy był w Moskwie, uciekł z tej reżyserii i udał się gdzieś w góry. Wrócił stamtąd z jakąś filozofią i miał co tydzień wykłady Pod Jaszczurami. Mówił nam, że gdyby ktoś, kto zna temat, posłuchał tych wykładów, to by go po prostu zmiażdżył. Jurek miał niebywałą fantazję i był szalenie inteligentny. Wierzę, że naskórkowo poznał tę filozofię i potem wygłaszał wykłady. No, potrzebował pieniędzy po prostu... Bardzo śmiał się z siebie i ze swoich wykładów. Potrafił z siebie podkpiwać, co było szalenie ujmujące i dodawało mu jeszcze w moich oczach ważności.
Widziała Pani jego debiut - "Krzesła" Ionesco w Starym Teatrze, które wyreżyserował wspólnie z Aleksandrą Mianowską?
- To było świetne przedstawienie, grała w nim moja profesorka Halina Gallowa, wywodząca się z Reduty Osterwy. Była wspaniała.
Grotowski później wspominał Gallową jako świetną aktorkę. Mówił, że się dobrze rozumieli.
- Malusieńka, szczupluteńka, zagrała rewelacyjnie. Partnerował jej Jurek Nowak, który w stosunku do niej był wtedy młodym aktorem. Ona biła go na głowę, nawet kondycją - to ona ustawiała te wszystkie krzesła. Zagrała z wielką odwagą - pamiętam, jak zadarła w górę spódnicę i halkę i powiedziała: "Spódnica mi potrzaskała!". To było coś niesłychanego, przecież purytanizm i hipokryzja panowały wówczas i w teatrze, i w szkole.
Wracajmy do Jurka. Gdy wziął Teatr 13 Rzędów w Opolu, koniecznie chciał mnie mieć w swoim zespole i ja też bardzo chciałam tam być. "Kain" i "Orfeusz" były tytułami wstawionymi w repertuar dla mnie. Ale Władysław Krzemiński, ówczesny dyrektor Starego Teatru i przyjaciel zarazem, powiedział do mnie: "Jak to sobie wyobrażasz, zostawisz tu dziecko - miałam wówczas małe dziecko - i wszystko zniszczysz, życie prywatne sobie poharatasz. A tu będziesz grała". Posłuchałam go, Jurkowi odmówiłam z bólem serca i z płaczem, bośmy byli naprawdę ogromnie zaprzyjaźnieni i potrafiliśmy godzinami gadać, co będzie w tym teatrze.
Jakie to były plany?
- Np. że będziemy nie tylko grać przedstawienia, ale też urządzać mówione seanse, np. "Fausta" Goethego. Bardzo frapujące były te pomysły na teatr. Żeby jakoś Jurka ugłaskać, podłożyłam mu za siebie moją koleżankę z roku, Irenę Kądziołkę (przybrała później nazwisko Rena Mirecka). To był przypadek: szłam ul. Sienną i spotkałam Irenę. Pytam, gdzie się zaangażowała, a ona - że szukała, jeździła po teatrach, ale nigdzie jej się nie udało. Więc pytam: "Pójdziesz za mnie do Jurka Grotowskiego?". A ona: "Pewnie, że tak". Jurek się zgodził, no i tak zrobiłam z Ireny Kądziołki gwiazdę...
Nie żałuje Pani?
- Nie trzeba żałować.
Oglądała Pani później spektakle w Opolu?
- Tak, zresztą oni przyjeżdżali do Krakowa - grali na Jana, potem w Krzysztoforach - i zawsze byłam na jego przedstawieniach, spotykaliśmy się. Potem, jak poszedł do Wrocławia, widywaliśmy się rzadziej. Kontakty się rozluźniły, a ja nie byłam na tyle mądra, żeby go dopaść...
Jak się Pani podobały te przedstawienia?
- Różnie. Wstrząśnięta byłam "Akropolis". To było przejmujące przedstawienie, byłam poruszona, do dziś pamiętam różne sceny. Pierwsze opolskie przedstawienia - "Kaina" i "Orfeusza" - mieliśmy dogadane, bo miałam przecież w nich grać... Praca z Jurkiem wówczas polegała na wspólnym dogadywaniu. Potem to się zmieniło, ale początek był koleżeńsko-partnerski.
Przyjmował uwagi i pomysły?
- Tak.
Mówiła Pani, że w czasach pracy nad "Bogami deszczu" nie bardzo umiał prowadzić aktorów.
- To było takie macanie - był przecież bardzo młodym reżyserem. "Bogów deszczu" przyjęto z zainteresowaniem - były i dobre recenzje, i gromiące. Recenzje ukazały się nie tylko w Krakowie. Przyjeżdżali krytycy z Warszawy, co zawsze jest miarą zainteresowania. Wokół Jurka zawsze coś się działo, już w szkole przecież krążyła o nim opinia, że Grotowski to ktoś, to taka głowa... Poza tym on doskonale umiał się sprzedać. I zafascynować sobą.
Romana Próchnicka, aktorka Starego Teatru (1957-1972), reżyser, dyrektor teatru w Kaliszu (1980-1982) i kierownik artystyczny Teatru im. Słowackiego w Krakowie (1986-1989)